Można, wydaje się, zaryzykować tezę, że nasz kraj, jako część tak wielkiego organizmu, rozwijałby się intensywniej, być może tak, jak rozwijały się krainy niemieckie i czeskie (tak, znam gospodarcze powody historycznego podziału na Europę Wschodnią i Zachodnią, ale mimo wszystko) – a przede wszystkim wrósłby o wiele mocniej w świadomość Europy, która nie byłaby już w stanie wyobrazić sobie siebie samej bez Polski, tak samo, jak nie można wyobrazić sobie Europy bez Niemiec, Włoch czy Francji.

Oczywiście, Wschodu byśmy nie uniknęli. Pustka wsysa – i tak samo, jak Niemcy parły w stronę słabiej rozwiniętej Polski, Polska i Litwa – w stronę Rusi, a Moskwa – w stronę pustej Syberii, tak samo Święte Cesarstwo, z Polską w swoich granicach – rozpoczęłoby swój Drang nach Osten. Tyle, że cywilizacja Zachodu szła by tam – zapewne – silniejsza. I – być może – nie tylko zdobyłaby przyczółek w postaci państw bałtyckich, jak to się dzieje w „historii rzeczywistej”, tylko udałoby jej się zdobyć o wiele więcej.
To, oczywiście, zabawa w historię alternatywną. Ale polska geopolityka się nie zmieniła. Nadal jesteśmy pomiędzy Zachodem a Wschodem. Między Rosją – a Niemcami. Świętego Cesarstwa już nie ma, jest jednak Unia Europejska. Polska tylko wtedy czuje się „u siebie”, gdy znajduje się w obrębie struktur Zachodu, gdzie jej miejsce. Po tej samej stronie są Niemcy. By zatem przestać być tak mocno „między”, Polska musi stanąć po którejś stronie. A po stronie Rosji raczej stawać nie ma sensu. Pozostaje Europa – i Niemcy.

Poglądy o konieczności mocnego zbliżenia z Niemcami to nic nowego. Głosił je przed wojną Władysław Studnicki, przychylał się Cat – mimo, że przedwojenne Niemcy były jakie były. Teraz Niemcy to zupełnie inny kraj. Nie jest wcale naiwnością twierdzenie, że powojenna polityka czterech „de” i rewolucja obyczajowa przełomu lat 60-tych i 70-tych przeorała mentalność Niemców. Naprawdę przeorała. Takimi „starymi”, „nieprzeoranymi” Niemcami – pozostają w pewnym stopniu Austriacy. Wystarczy porównać.

Z takimi Niemcami warto się blisko związać, i to właśnie robi Sikorski. Niemcom, oczywiście, trzeba patrzeć na ręce, bo między sąsiadami rozgrywki zawsze były, są i będą. Na dłuższą metę zresztą Niemcom silna Polska nie będzie na rękę, choćby z tego powodu, że silny sąsiad to sąsiad, który może zagrażać, a Niemcy boją się tego typu polskiego myślenia, który prezentuje – na przykład – Jarosław Kaczyński, i które w Polsce jest silne. A jeśli ten silny sąsiad jest dodatkowo uznawany za zacofanego i mało atrakcyjnego kulturowo, wtedy staje się dla Niemiec mniej więcej tym, czym dla nas jest obecnie Rosja.

Z drugiej strony można odnieść wrażenie, że Niemcy liczą na efekt „postmodernizacji” Polski, tj. takich przemian mentalnych (opisanych przez Roberta Coopera w „Pękaniu narodów”), jakie pojawiły się w Europie Zachodniej i które pozwalają dawniej skonfliktowanym narodom – Wlk. Brytanii, Francji, Niemcom etc – żyć obecnie obok siebie i przestawić się z rywalizacji na współpracę. W takim układzie silna Polska, stanowiąca dla Niemiec wschodni bufor – byłaby nawet dla Berlina wygodna. Bo wbrew wszystkim stereotypom, Niemcy może i lubią robić z Rosją interesy, ale sąsiadować z nią by raczej nie chciały. Co innego wspólna gra w celu osiągnięcia konkretnych korzyści, co innego przyjaźń.

Poza tym – nie mamy wyjścia. Budowa Międzymorza nam nie wychodzi. Po pierwsze – kraje Europy Środkowej i państwa bałtyckie patrzą na nas jak na mini-Rosję: potencjalne zagrożenie płynące ze strony mało atrakcyjnego kulturowo i politycznie, natomiast krzykliwego kraju. Grupa Wyszehradzka to miłe, lecz niespecjalnie aktywne przedsięwzięcie. A na lidera de facto, pod którego skrzydła garnęłyby się z braku innego wyjścia – jesteśmy za słabi. Obawiam się, że liderem takim prędzej mogły by być dla Europy Środkowej Niemcy. I to kolejny powód, by jednak to na nich stawiać. Poza tym – tylko modernizując się i westernizując będziemy w stanie poprawić swój wizerunek w Europie Środkowo-Wschodniej i przekonać te państwa do siebie. Bo o przywództwo w regionie rywalizujemy z Niemcami (Rosja, poza Serbią i Republiką Serbską w Bośni, walkę na tym terenie przegrała, wydaje się, definitywnie.

Bo dlaczego właściwie mielibyśmy być dla Europy Środkowej lepszym liderem, niż Niemcy, które nie nastają w żaden sposób na polityczną czy kulturową tożsamość małych środkowoeuropejskich państw? Które są jednym z najbardziej proeuropejskich krajów, których media są najbardziej chyba ze wszystkich europejskich krajów pacyfistyczne i idealistyczne, w których manstreamowej debacie publicznej słowo nacjonalizm wymienia się jednym tchem z holokaustem i obozami koncentracyjnymi? Owszem, jak pisze P. Maciążek, Niemcy stają się coraz bardziej asertywne – ale czy Europa Środkowa ma powód, by się tej asertywności obawiać? I to bardziej, niż Polski, w której aktywni są tacy politycy, jak Kaczyński, który za czasów swojego premierowania z wrodzoną sobie wrażliwością uczył życia – jak to pewnego razu ujął– „młodych ludzi, którzy w państwach Grupy Wyszehradzkiej są obecnie premierami”.

Pozostaje Wschód – nasze największe geopolityczne wyzwanie, którego nie jesteśmy w stanie udźwignąć. Bo w rzeczy samej – możemy tam niewiele. Możemy wesprzeć „moralnie” przemiany demokratyczne w krajach dawnego ZSRR i w zasadzie tyle. Nie posiadamy prawie żadnych możliwości nacisku. Przypominał o tym trzeźwogłowy do bólu Brzeziński, mówił o tym Robert Kaplan. A atrakcyjni jesteśmy dla wschodu o tyle, o ile jesteśmy Europą. Świecimy światłem odbitym od Brukseli.

Dlatego powinniśmy rozwijać Partnerstwo Wschodnie, powinniśmy wspierać demokratyczne przemiany – ale hasło, że „nasza siła na Zachodzie jest taka, jak nasza siła na Wschodzie” jest hasłem bardzo smutnym, bo poza soft power Polska na wschodzie żadnej siły po prostu nie ma. Ale jeśli je odwrócić i ogłosić, że nasza siła na Wschodzie jest taka, jak nasze osadzenie na Zachodzie – wtedy wszystko nabiera rumieńców.

Nie popełnijmy błędu średniowiecza. Idźmy, owszem, na Wschód. Zmieniajmy go. Ale nie sami. Mierzmy siły na zamiary

Poza tym – czego my właściwie potrzebujemy od Wschodu? Bezpieczeństwa i stabilizacji, handlu. Niczego więcej. Postmodernistycznie. Powinniśmy bowiem stać się częścią tego postmodernistycznego świata, który zakłada, że państwo nie jest wartością samą w sobie. Że celem jego istnienia jest zapewnienie jego obywatelom możliwości prowadzenia bezpiecznego życia i realizowania się. W ramach kultury, która jest im najbliższa. Celem państwa jest gwarantowanie praw obywateli. W zamian państwo nakłada na obywateli obowiązki. Jest nim lojalność wobec państwa, jego praw i instytucji. I to realizacja tego celu powinna być wyznacznikiem każdej polityki państwa. Tej „geo” również.

Wyżej wymienione cele – stabilizacja, bezpieczeństwo, handel – osiągniemy najpełniej wtedy, gdy Rosja, Ukraina i Białoruś również staną się częścią tego transparentnego, postmodernistycznego świata, i do tego trzeba dążyć. I stawiać na ewolucję, a nie rewolucję tych państw, które – zresztą – są skazane na Zachód, bo, jak to powiedział Zagłoba do Heleny, gdy ta – stojąc w komnacie, pomiędzy ciałami zarąbanych braci i kniahini Kurcewiczowej – spytała go, czy może mu zaufać – „masz co lepszego?”.

Rosja będzie nadal tkwiła w swoim zachodnim Hassliebe, z którego nie wyzwoli się nigdy – tak samo, jak do tej pory nigdy, włączając w to czasy ZSRR, jej się nie udało wyzwolić. Ukrainie i Białorusi do Zachodu bliżej, więc będą się westernizowały szybciej, niż Rosja. I to wszystko będzie trwało, trwało i trwało, słabnąca Rosja ze swoim niewydolnym i chorym społeczeństwem, infrastrukturą, systemem politycznym będzie prężyła swoje coraz wątlejsze muskuły – ale w końcu się stanie. A my będziemy mieli na to bardzo ograniczony wpływ. Pogódźmy się z tym. Bo i tak nie mamy wyjścia.