Sprzeciwia się tylko utożsamianiu wszystkich Litwinów z nacjonalistami, z własnego doświadczenia wie, że dwie butelki wódki skutecznie pomagają przełamać barierę językową, dodaje student. Owocem wyprawy był reportaż „Wzdłuż Issy, przez most”, którego skrócona wersja została opublikowana w „Przeglądzie” z 11.06 pod tytułem „Rozmówki polsko-litewskie”.

-W zeszłym roku udał się Pan na wyprawę rowerową obejmującą kraje UBL. Czy to było Pana pierwsze spotkanie z Litwą?

Na rowerze podróżuję od kilku lat. Prawdę mówiąc, sama Litwa nigdy szczególnie mnie nie pociągała. Dotychczas jeździłem po moich ukochanych Bałkanach, ale ostatniego lata zarówno ograniczenia czasowe, jak i finansowe, nie pozwalały mi na tak daleki wyjazd. Jednocześnie już od kilku lat chodziło mi po głowie, żeby napisać reportaż o podróży rowerowej. A przede wszystkim o dziesiątkach przypadkowych spotkań z ludźmi po drodze. Mniej więcej w kwietniu dowiedziałem się, że z okazji obchodów Roku Miłosza Instytut Polski na Litwie ogłosił konkurs na publikację poświęconą idei współistnienia narodów na terenie Polski i Litwy. Trudno było o lepszą mobilizację – zagryzłem zęby postanowiłem, że tym razem muszę dopiąć swego.

I właśnie stąd cała koncepcja podróży rowerowej. Może nie tyle po „Kresach Wschodnich”, co Rzeczpospolitej Obojga Narodów. Nawet przez moment nie towarzyszyło mi bowiem przykre uczucie, że jadę przez krainy, które kiedyś były „nasze”, a zostały bezpowrotnie utracone. Wydawało mi się raczej, że „nasze” w tym wypadku powinno oznaczać „wspólne”. Może nie wynika to ze współczesnej mapy politycznej, ale przez tę paręnaście dni ani trochę nie czułem się obco, jak zagranicą. Byłem u siebie, a niemal wszyscy, których spotkałem, traktowali mnie jak dobrego znajomego.

-Podróżował Pan trasą zbliżoną do marszruty Bernarda Charlesa Newmana, brytyjskiego dziennikarza - autora kilku książek o Polsce…

Przygotowując się do wyjazdu szukałem jakichś starszych relacji, wspomnień podróżników. W antologii przedwojennych tekstów o Huculszczyźnie natknąłem się na tłumaczenie niedużego fragmentu z „Pedalling Poland” Newmana. To relacja angielskiego dziennikarza, który w latach trzydziestych odbył niemal roczną podróż wokół granic ówczesnej Rzeczpospolitej. Po krótkich poszukiwaniach odkryłem, że egzemplarz książki znajduje się w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie. I tutaj uśmiechnęło się do mnie szczęście. Znaczna część trasy Newmana pokrywała się z tą zaplanowaną przeze mnie. Wykorzystałem to, zwłaszcza w rozdziale o Ukrainie. Ale również potem, na Białorusi oraz Litwie nasze szlaki się wielokrotnie przecinały. Newman spędził m. in. po kilka dni w Wilnie oraz Kownie. Jego opis to prawdziwa perełka, literatura podróżnicza w pełnym tego słowa znaczeniu. A poza tym… Od jego wyprawy minęło raptem osiemdziesiąt lat, a opisywany przez niego świat – niestety – dziś wydaje się już zupełną abstrakcją. Zapomniane wioski w Karpatach, do których prowadzi jedynie błotnista, po deszczu ledwo przejezdna droga, jidysz słyszany w każdej polskiej wsi, trupa cyrkowców, dająca przedstawienie we Lwowie...

- A Pańskie związki z Litwą…

Nie mam takowych, przynajmniej nic mi o nich nie wiadomo. Przed wyjazdem mało kto o tym wiedział, tylko grono najbliższych znajomych, ale tak naprawdę cały wyjazd był po prostu projektem literackim. W konkursie żadnej nagrody nie udało mi się zdobyć (śmiech), ale i tak nie żałuję ani jednego kilometra przejechanego przez Ukrainę, Białoruś oraz Litwę.

- Inaczej niż Newman podczas wyprawy ominął Pan Wilno, które jest obiektem pielgrzymek polskich turystów. Skąd taka decyzja?

Zadecydowały względy czysto praktyczne. To chyba jeden z niewielu minusów podróżowania na rowerze – ten genialny środek transportu kompletnie nie nadaje się do zwiedzania miasta. Do dziś przejazdy przez Sofię, Tiranę czy Budapeszt są dla mnie koszmarnym wspomnieniem. W mieście jest duży ruch, łatwo się pogubić. I nie można niczego zwiedzić, bo przecież nie zostawię na półtorej godziny roweru z całym bagażem na środku ulicy. Ze znalezieniem noclegu również byłby problem. W takiej małej wiosce zawsze znajdzie się gospodarz, który pozwoli rozbić namiot na swoim podwórku, czasem nawet zaprosi do domu, poczęstuje kolacją. A w mieście? Proszę sobie wyobrazić, że ni stąd, ni zowąd w piątek wieczór puka Panu do mieszkania zupełnie obcy facet w przepoconej, niezmienionej od trzech dni koszulce, ubłoconym rowerem i chce za darmo przenocować. Ucieszyłby się Pan z takiej wizyty?

- Chyba nie. Jakie wrażenie wywołał na Panu stan dróg litewskich?

Po wizycie na Ukrainie nic by mnie już nie zaskoczyło (śmiech). A tak na poważnie, to wrażenie było bardzo pozytywne. Z punktu widzenia rowerzysty czasami tylko przydałoby się nieco szersze pobocze, ale o tym rzadko kiedy i rzadko gdzie się myśli. I tak najczęściej starałem się jeździć bocznymi, rzadko uczęszczanymi drogami. I to mnie właśnie na Litwie urzekło – ciągnące się przez pola, wielokilometrowe szutrówki, tylko czasami od niechcenia przemieniające się w asfalt. Między innymi ta w dolinie Niewiaży, ale nie tylko.

- Odwiedził Pan Szetejnie i Dolinę Niewiaży. Jaki kontakt z twórczością Miłosza miał Pan przed wyjazdem na Kiejdańszczyznę?

Prawdę mówiąc niewielką. Aż wstyd mi się przyznać, ale przed przygotowaniami do podróży bardzo mało czytałem Miłosza. Właściwie tylko to, co było w szkole. Później szybko starałem się nadrobić zaległości. Poznanie twórczości noblisty to nie zadanie na trzy, cztery miesiące. Podróżnicy często podkreślają, że nie jest ważny cel, ale sam proces przemieszczania się, „bycia w drodze”. Tymczasem na mnie bardzo duże wrażenie wywarło „W dolinie Issy”. W okrojonych „Rozmówkach…” (tekście zamieszczonym w „Przeglądzie” z 11 czerwca – przyp. PL DELFI) to zanika, ale w pełnej wersji reportażu, skądinąd zatytułowanej „Wzdłuż Issy, przez most”, wyraźnie widać, że Szetejnie są punktem docelowym mojej podróży. Muszę przyznać, że tak naprawdę bardzo bałem się momentu, gdy wreszcie tam dotrę. Jacek Hugo-Bader w jednym z wywiadów opowiadał, że marzył mu się niegdyś tekst o Bajkale. Pojechał tam zupełnie nieprzygotowany, uznając, że jak już będzie nad tym Bajkałem „to przecież to takie niesamowite miejsce, że coś się wymyśli”. Dojechał, stanął na brzegu i… No rzeczywiście, wody dużo, wygląda ładnie. Ale co tu o tym napisać?

- U Pana było podobnie?

Na pewno pod względem oczytania nie byłem dostatecznie przygotowany do wyjazdu. I rzeczywiście też miałem taki moment. Zszedłem ze wzgórza, na którym w dawnym spichlerzu mieści się Centrum Miłoszowskie, stanął nad brzegiem Niewiaży i myślę sobie: „Cholera, w sumie rzeka, jak rzeka, i co ja teraz zrobię?”. Na szczęście chyba jakoś udało się z tego wybrnąć. Duża zasługa w tym Romy, przesympatycznej pani dyrektor Centrum w Szetejniach (rzecz jasna Litwinki), która w niedzielę wieczorem specjalnie przyjechała z pobliskiego domu, aby pokazać mi wystawę fotografii w odrestaurowanym spichlerzu. Tego, że mogłem rozbić namiot w parku pod samym dworkiem chyba nie muszę dodawać.

W tekście „Rozmówki polsko-litewskie” powołuje się Pan na wypowiedź Czesława Miłosza w wywiadzie dla „Krasnogrudy”, że elitom jest o wiele łatwiej uczestniczyć w pojednaniu PL-LT. Pana wrażenie z podróży jest wręcz odwrotne – spotkał się Pan z życzliwością tzw. zwykłych ludzi. Ale zapytam o co innego. Czy śledzi Pan debaty na temat stosunków polsko-litewskich? Ma Pan jakieś zdanie na temat problemów politycznych w relacjach PL-LT, np. dwujęzycznych tablic i pisowni polskich nazwisk?

Na ile to możliwe, staram się nie oglądać telewizji i nie czytać gazet. Ale oczywiście o kiepskich stosunkach polsko-litewskich słyszałem. Zupełnie przypadkiem się złożyło, że akurat niedługo przed moim wyjazdem media bardzo nagłośniły konflikt o dwujęzyczne tablice. Z teoretycznego punktu widzenia, sprawa czy to tablic czy to pisowni polskich nazwisk jest na tyle oczywista, że nie mam tu chyba wiele do powiedzenia. Mniejszość polska na Litwie powinna mieć do nich święte prawo. Nie do końca rozumiem to, co się obecnie dzieje. Odnoszę wrażenie, że jest to element jakichś gierek politycznych, niestety boleśnie uderzający w zwykłych ludzi. Nie jestem ekspertem, nie mam żadnego wykształcenia politologicznego, ale po zwykłej tygodniowej obserwacji wydaje mi się, że przeważająca większość Litwinów jest otwarta i nie ma nic przeciwko polskim nazwom na tablicach z nazwami miejscowości, ulic, a i tym bardziej przeciwko samym Polakom.

- To w czym jest problem?

Bardzo złą rolę odgrywają w tym wszystkim media, które ochoczo nakręcają konflikt i tym samym fałszują obraz. Nie wiadomo czemu, wielu Polaków zaczęło utożsamiać wszystkich Litwinów z chorymi poglądami skrajnych ugrupowań. Niestety, widzę to na przykładzie własnej rodziny. Było tak: w malutkim Upninkėliai chciałem tylko rozbić namiot w ogródku pod domem. Zebrani na niewielkie przyjęcie ludzie akurat rozpalali grilla. Zostałem zaproszony do stołu, a dwie butelki wódki skutecznie pomogły przełamać barierę językową. Byłem wtedy strasznie głodny i sporo zjadłem ze stołu. Aż mi się głupio zrobiło i zaproponowałem, że może jakoś skromnie dorzucę się do tej kolacji. Nie chcieli ode mnie ani centa, powiedzieli tylko, żebym za rok znowu przyjechał. Tymczasem po powrocie do namiotu, patrzę na telefon, a tu przyszła wiadomość od ojca. Prosił mnie, żebym zadzwonił do dziadka, ponieważ ten bardzo się niepokoi, że od kilku dni przebywam „w nieprzyjaznym środowisku” i martwi się, czy nie zostałem przypadkiem pobity.

Absolutnie nie chcę negować istnienia niektórych problemów, bo one niestety rzeczywiście są. Ale zamiast wyolbrzymiać wszystko do nieprzytomności i popadać w zbiorową panikę, należy po prostu próbować je rozwiązać.

- Co nie jest takie proste…

Oczywiście, mam świadomość, że „łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić”. Co innego przyjechać sobie na tydzień na Litwę, napić się z miejscowymi wódki, powiedzieć przy stole „Lithuania Poland, friends, OK”, po czym wrócić do przytulnego mieszkanka w Warszawie, a co innego próbować rozwiązać międzynarodowy konflikt. Jednego jednak jestem pewien – ci „zwykli Litwini” są pełni życzliwości. W ich przypadku trudno nawet mówić o jakimkolwiek konflikcie, bo żadnego nieporozumienia nie ma.

- Jest Pan studentem filologii nowogreckiej. Widzi Pan jakieś podobieństwa między historycznym losem Litwinów a Greków?

Hm, a tutaj mnie Pan zaskoczył. Niech się chwilę zastanowię… Nie chciałbym snuć jakichś nadętych, pseudopatriotycznych opowieści o dwóch narodach równie ciężko doświadczonych przez los na przestrzeni stuleci. Na przełomie XVI i XVII wieku wielu Greków mieszkało na ziemiach Rzeczpospolitej. Z tym że głównie na ziemiach obecnej Ukrainy. Na pewno po dziś dzień we Lwowie zachowało się jeszcze kilka budynków zbudowanych przez Greków. Być może byli też w Wilnie? Ale tego nie wiem, musiałbym sprawdzić. A najlepiej, żebym sam pojechał na miejsce poszukać, a przy okazji zwiedzić Wilno. Już najwyższy czas!

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion