„Co ty tutaj robisz i co ja robię tu?” - słowa z piosenki kołaczą mi się w głowie, natrętnie powracając raz za razem. Rzeczywiście co ja robię tu? Rozważania przerywa współtowarzysz podróży pociągiem InterREGIO depcząc mi po piętach. Po chwili uprzejmie przeprasza, ale rzeczywistości to i tak nie zmieni. Mam wrażenie, że słoń nadepnął mi na stopę.

Tymczasem przede mną jeszcze trzy godziny podróży na stojąco. Kolejarze zdołali sprzedać tyle biletów, że wagony są niczym puszki sardynek, tyle że zamiast sardynek są w nich stłoczeni ludzie. Na kilku metrach kwadratowych próbujesiedzieć, ustać, kucać i generalnie jakoś przetrwać te trzy godziny, co dzielą Warszawę od Krakowa, co najmniej z 10 osób. Stoję, siedzę a raczej kucam, źle jednak mi to idzie. Co rusz natykam się na czyjeś kolano lub łokieć. Czas wlecze się nieznośnie długo, aż w pewnym momencie zapadam w drzemkę.

Drzemkę przerywa krótki postój i kłótnia. Kilkunastu pasażerów ma dość bycia sardynkami w metalowej puszcze toczącej się po torach i „atakuje” konduktora. Wystarcza kilku chwil, a do kłótni dołącza się coraz szersze grono pasażerów. Konduktor się broni i po chwili już ma obrońców, są to ci pasażerowie, którzy zajmują miejsca siedzące. Jeszcze chwila, a wydaje się, że wybuchnie wojna światowa, ale sygnał lokomotywy przerywa „wojnę", wkurzeni pasażerowie wracają do wagonów, konduktor również gdzieś znika.

Na szczęście wszystko się kiedyś kończy, więc pociąg ciężko sapiąc wtacza się na peron dworca kolejowego w Krakowie. Wysiadamy. Co za ulga! Teraz jeszcze bagatelka przed nami podróż kolejnym pociągiem do Zakopanego. Na to, aby pokonać 99 kilometrów oddzielających Kraków od Zakopanego, pociąg potrzebuje 4 godzin. Tym razem, jednak warunki, w jakich podróżujemy z żoną, są prawie luksusowe. Wszyscy pasażerowie mają miejsca siedzące, w wagonach działa klimatyzacja. Za oknem wagonu mamy piękne pejzaże, ale czas się dłuży... Podtrzymuje jednak nas na duchu świadomość, że Zakopane tuż, tuż. Mija godzina, za nią następna.

Jeszcze jeden wysiłek lokomotywy i wagony są na peronie dworca w Zakopanym. Czeka nas jeszcze kilkanaście minut marszu do pensjonatu, który w najbliższych dniach stanie się naszym domem i będzie służył bazą wypadową podczas naszych wędrówek w góry.


Dzień pierwszy

Budzę się wcześnie rano ze świadomością, że nareszcie jestem w Zakopanem. Jestem podniecony, dziś bądź co bądź moja pierwsza w życiu wyprawa w góry. Jeszcze szybkie śniadanie i już jestem w mikrobusie. Dziesięć minut jazdy i jesteśmy z żoną, na naszym pierwszym szlaku w Zakopanym. Szlaku, który wiedzie ku sanktuarium Matki Bożej Królowej Tatr lub Matki Bożej Jaworzyńskiej, a następnie ku Rusinowej Polanie.

Szlak powoli pnie się wzwyż, a serce zaczyna mi walić niczym młot. Wcale się nie dziwię, takie są skutki pracy w biurze. Zbieram się jednak i maszeruję dalej. Z każdym krokiem coraz bardziej łapię rytm. Lewa, prawa, oddech... Mija trochę czasu i ze zdumieniem odkrywam, że podoba mi się to. Mi, mieszczuchowi z krwi i kości, podoba się marsz leśnymi szlakami w górach!

Pełną piersią nabieram powietrza i maszeruję. Kilkadziesiąt minut i przed nami otwiera się widok na kościółek. Piękne sanktuarium wzniesione przez górali jest wypchane po brzegi. Dziś są tu wszyscy: i turyści i sami górale. W sanktuarium jest roczny odpust, a przy okazji odbywa się również chrzest jakiegoś dziecka. Mijają chwile, uzupełniamy braki w wodzie pitnej i ruszamy dalej.

Mimo zmęczenia z niecierpliwością wypatruję celu dzisiejszej wyprawy - Rusinowa Polana jest już blisko. Jeszcze kilka kroków i widzę... dumne góry spowite obłokami. Wspaniały widok na jaki może liczyć turysta, który tak jak ja, po raz pierwszy wybrał się na szlaki Tatr jest czymś niezwykłym. Porywa duszę i serce ku wierzchołkom Tatr. Brzmi patetycznie, ale tak już to jest. Trwam w zachwycie... Po chwili czuję zapach dymu, w pobliskiej chacie góralskiej są ciepłe oscypki. I jak tu nie dać się uwieść pokusie? Cóż, być w Tatrach i nie zakosztować legendarnego oscypka? Niemożliwe! W pędy gonię do chaty i nabywam z pięć malutkich oscypków. Są pyszne! Niestety chmury zmuszają nas do odwrotu i mimo, że jesteśmy w zasadzie przygotowani do wybryków natury, jednak powoli, niechętnie wracamy na parking, na którym czeka na nas mikrobus.

Dzień drugi

Krok za krokiem coraz dalej brniemy szlakiem wiodącym doliną Kościeliską. Idziemy powoli, bądź co bądź czasu mamy w bród, a widoki porywają pięknem. Mijamy jedno, następnie drugie zwężenie gdzie skalne masywy tworzące zbocza doliny zbliżają się ku sobie. Piękna pogoda, a słońce czule muska turystów swymi promieniami, jak gdyby zachęcając do dalszej wędrówki. Jednak po chwili pieszczoty słoneczka wyciskają z nas pot, dłonie same zdają się sięgać po pojemniki z wodą. Z każdą chwilą zmęczenie coraz bardziej daje mi się we znaki, ale los turysty szykuje kolejną niespodziankę.

Wejście do jaskini Mylnej jest wysoko w skałach i do niego wiedzie pnąca się wzwyż ścieżka, wyrąbana w skale. Głaz za głazem, wspinam się coraz wyżej. Cóż, może podobna wspinaczka dla doświadczonego turysty zaprawionego w górskich wędrówkach wcale nie jest wyzwaniem, a zaledwie przyjemnym spacerkiem. Wspinaczka skończona, co za ulga. Kolejna niespodzianka czeka już w jaskini. Zapalam latarkę i krok w krok razem z żoną podążamy za przewodnikiem. Schylam kark i przeciskam się przez coraz węższe przejścia. Zaczynam odczuwać lekki niepokój... Wszędzie otacza nas skała, a przejście staje się wąskie niczym przełyk aligatora. Ciemność wydaje się zewsząd nas otacza, czuwa i wystarczy wyłączyć latarkę, aby pogrążyć się w wiecznej nocy.


Chwila za chwilą, przeciskam się na kolanach wąskim przejściem Mylnej jaskini. Przypomina mi się, że właśnie w tej jaskini w 1945 roku zabłądził i zmarł ksiądz pallotyn Józef Szykowski. Akurat te wspomnienia jakoś wcale nie są pokrzepiające na duchu, ale podróż po jaskini powoli ma się ku końcowi. Wychodzimy i prawie natychmiast trafiamy pod ulewę. Krople deszczu jedna za drugą bębnią o peleryny. Z coraz to większym wysiłkiem brniemy dalej, a przewodniczka wydaje się być niezmordowana. Na chwilę nabieram nadziei, że już wracamy.

Owszem wracamy, ale tylko dlatego, aby zagłębić się w następnej jaskini zwanej Smoczą Jamą. Cóż, turysta który po raz pierwszy będzie chciał pokonać Smoczą Jamę może liczyć na dreszczyk emocji. Do jaskini prowadzi drabina, która po chwili się kończy. Dalej są łańcuchy. Kurczowo chwytam łańcucha i trzymając się go wspinam coraz wyżej. Czy dam radę pokonać ostatnie metry, tylko za pomocą łańcucha i własnych rąk?... A jednak udało się, pokonać i strach, i jamę. Smocza Jama pozostaje z tyłu, teraz czeka na nas długa powrotna droga do pensjonatu.


Dzień trzeci

Giewont. Szczyt, który przyciąga turystów bardziej niż burze i błyskawice. Szacuje się, że są dni, gdy na ten szczyt wchodzi cztery-pięć tysięcy turystów. Dziś jestem jednym z nich. Wspinamy się stawiając pierwsze kroki na kamieniach szlaku wiodącego na szczyt. Szlak wije się niczym wąż, jeszcze nie minęła godzina, a już wydaje się nam, że jesteśmy wyczerpani, znużeni. Ciało „zahartowane” pracą w biurze mówi, że ma dość, ale jednak jest to zmęczenie przyjemne...

Znowu mijają chwile marszu i wkrótce jesteśmy w pustelni brata Alberta. Chwila na zwiedzanie i już idziemy dalej. Wkrótce mijamy hotel górski na Polanie Kalatówki. Mija chyba z pół godziny i mijamy drugie schronisko. Teraz szlak się zwęża i ostro prowadzi wzwyż. Urządzamy postój. Gdy spoglądam i widzę, hen wysoko, malutkich ludków mozolnie niczym mrówki wspinających się wzwyż po skalistych szczeblach śmiga mi po głowie myśl: „po co mi to?” Śmiga i znika, zaczynam wspinaczkę. Wkrótce życie mieszczucha znowu daje mi się we znaki. Mięśnie nóg boleśnie protestują. Zaciskam zęby, ale postoje urządzam coraz częściej.

Na kilka chwil wręcz obojętnieję na wspaniałe widoki górskiej scenerii. I tak, krok po kroku, jesteśmy z żoną coraz bliżej szczytu. Zaczyna brakować mi tchu, coraz bardziej daje się we znaki ból mięśni i pojawia się pokusa zapomnieć o szczycie, zostawić go i udać się w powrotną drogę. Jednak szczyt jest tak blisko, wydaje się, że wystarczy sięgnąć ręką, a będzie w dłoni. Na chwilę wydaje mi się, że nie ma niczego dookoła. Tylko góry i niebo nad nimi i gdzieś tam malutkie istnienia ludzkie. Nie będę tu się rozpisywał o wspinaczce na łańcuchach na szczyt Giewontu. Nie będę pisał o szlaku powrotnym, na którym na turystów czeka wiele niespodzianek. Niespodzianek nie koniecznie miłych. Dodam tu tylko, że następnego dnia widzieliśmy z żoną helikopter ratowników, powracający z Giewontu z poszkodowanymi podczas wypadku turystami. Mimo iż piękno gór urzeka, potrafi okazać się bezlitosne dla zbyt niefrasobliwych zdobywców szczytów.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (22)