Na Malcie jest bowiem wszystko: starsze od egipskich piramid ruiny świątyń, zbudowanych niewiadomo w jakim celu i niewiadomo przez kogo, pałace z żółtego kamienia, twierdze i forty, kaktusy, wino, piękne kobiety. Na Malcie są nawet wkurzające komary (jeden taki katował mnie przez tydzień co nocy), ale nie ma na Malcie plaż, chyba że za takowe uznamy zatłoczone, mizerne kawałeczki wybrzeża o bardziej łagodnym wejściu do morza i odrobinie piasku. Takich jest zresztą zaledwie kilka, najsłynniejszą piaskową plażą jest Golden Bay. Cała reszta wyspy — to skały, skały, skały...

Rozmowa na recepcji w hotelu. Para turystów z Niemiec, która tylko przybyła na wyspę pyta u młodego recepcjonisty: „Jak daleko jest do najbliższej plaży?” Recepcjonista odpowiada pytaniem na pytanie: „Chodzi Wam o piaskową plażę?” Niemcy niepewnie spoglądają po sobie i odpowiadają tak jak odpowiedziałby każdy, kto dotychczas odpoczywał nad Bałtykiem: „Nie, o byle jaką plażę”. „A to przez drogę” odpowiada uśmiechnięty Maltańczyk. Ja się zaśmiewam z zadowolonych Niemców, bo przypominam swoje wrażenia, gdy pierwszy raz trafiłem na plażę „za drogą”: skały, burzliwe fale, śmiecie...

La Valetta czyli odrobina maltańskiej historii

Maltańskie miasta są niby wyciosane z jednej skały. Wszystkie budynki są jednakowo żółte. I te zabytkowe, i te najnowsze. Wąskie uliczki Valetty i Mdiny są wypełnione turystami i ulicznymi sprzedawcami. Wystarczy jednak zboczyć z ogólnie przyjętych tras turystycznych i się wpada w świat całkowitej ciszy. Maltańskie miasta i miasteczka są rezerwatem poszukiwaczy ducha miejsca lub miasta. Te miejskie żółte labirynty fascynują...

Tarxien, Ghar Dalman, Hagar Qim, Mnajdra — jaskinie ze szczątkami karłowatych hipopotamów oraz świątynie w kształcie kręgów, wzniesione z ogromnych kamieni bez użycia zaprawy. Świątynie pochodzą, w co trudno uwierzyć, sprzed pięciu tysięcy lat i są starsze od piramid egipskich i Stonehenge. Prawdopodobnie były poświęcone Matce Ziemi - bogini przedstawionej tu jako kobieta o bardzo, ale to bardzo, obfitych kształtach. Nie wiem dlaczego ich nazwy kojarzą mi się z Tolkienem. Czy Tolkien wiedział o istnieniu języka maltańskiego? Powinien wiedzieć. Język maltański niektórzy lingwiści uważają wręcz za dialekt arabskiego. Podobno to jedyny język semicki pisany łaciną. Jak dla mnie bardziej przypomina włoski (np. „grazzi”, czyli „dziękuję”) i podobno Włosi uważają nawet Maltańczyków za sztucznie stworzony przez Brytyjczyków naród, którego celem jest niedopuszczenie Włochów do opanowania tego skrawka ziemi na Morzu Śródziemnym, południowego fortpostu Europy. Brytyjczycy bawiąc się w berka z Napoleonem zajęli wyspy (bo trzeba pamiętać, że Malta – to jednak archipelag składający się z trzech wysp: największej Malty, nieco mniejszej Gozo i (prawie) bezludnej Kamino) na początku XIX w. Przekształcając je z biegiem czasu w niezatapialny lotniskowiec (przydało to się zwłaszcza w czasach ostatniej wojny, gdy Brytyjczycy zwalczali zaciekle Rommla w Libii i przygotowali desant na Sycylię). W 1964 roku Maltańczycy odzyskali niepodległość, w 1974 roku zdetronizowali królową, zaś w 1979 roku wykopali z wysp ostatniego brytyjskiego żołnierza i rozpoczęli budowę socjalizmu. Nawet w tej niedużej republice socjalizm się jednak nie sprawdził i pod koniec lat 80. Malta wróciła na łono gospodarki wolnorynkowej i zdrowego rozsądku, zaś o socjalistycznych ciągotach poprzednich ekip świadczą jedynie pomniki związkom zawodowym w Valetcie. Angielski dotychczas jest drugim językiem urzędowym, zaś Brytyjczycy stanowią największy odsetek wśród blisko 2 milionów turystów co roku odwiedzających Maltę. Świadczy o tym m.in. niezwykła popularność angielskich śniadań w lokalnych knajpach. Po Angolach zostały na Malcie czerwone budki telefoniczne, język angielski jako drugi urzędowy oraz ruch lewostronny.

Wyspy, ze względu na położenie, od zawsze były obiektem pożądania wielu mocarstw – Fenicjan, Greków, Rzymian, Arabów, Normanów, Sycylijczyków, Francuzów – które zostawiały tu swoje ślady w architekturze, ubiorach, tradycjach, kuchni, tudzież genach tubylców... Od połowy XVI do końca XVIII wieku rządzili Maltą kawalerowie zakonu św. Jana z Jerozolimy. Zakon powstał w 1085 roku, by zajmować się chorymi w szpitalu w Ziemi Świętej, jednak wkrótce nabrał charakteru rycerskiego i szpitalnicy czy też joannici, jak ich zaczęto nazywać, stali sie zbrojnym ramieniem krucjat. Pod koniec XIII wieku wygnani z Palestyny joannici osiedlili się na Cyprze, potem na Rodos, a w 1530 roku dostali od cesarza Karola V we władanie Maltę. Rycerze przekształcili wyspy w twierdze, obronili je przed najazdem tureckiego sułtana, a wkrótce sami przeszli do kontrofensywy zwalczając korsarów berberyjskich na całym akwenie Morza Śródziemnego i uwalniając chrześcijańskich niewolników. Stolicę Malty – nazwaną na cześć jednego z mistrzów zakonu – La Valetta - projektowali najlepsi architekci ówczesnej Europy, z Francesco Laparellim, uczniem Michała Anioła, na czele. Dziś Valletta znajduje się na liście światowego dziedzictwa UNESCO.

Triq Ir-Repubblika, główna ulica starej Valetty. Po obu stronach okazałe domy z piaskowca, zdobione płaskorzeźbami. Ulice przecinają się pod kątem prostym, czasem zamieniając się w schody o stopniach wystarczająco niskich i szerokich. Pełno tu budowanych jeszcze przez joannitów auberges, czyli oberży w których mieszczą się dziś urzędy, ministerstwa, a także siedziba premiera. W byłej siedzibie Wielkich Mistrzów mieści się muzeum historyczne (z całkiem okazałym arsenałem) i... maltański parlament. Oba da się zwiedzać bez specjalnych przepustek (oczywiście poza dniami, gdy parlamentarzyści obradują). I kościołów (ogółem na wyspie zamieszkałej przez 400 tys. mieszkańców jest ich... 365).
Ten najsłynniejszy, to katedra św. Jana, skromna z zewnątrz, pełna przepychu wewnątrz. Sufit z biblijnymi scenami, wokół złoto i marmury, pod stopami kolorowa posadzka z nagrobkami najsłynniejszych rycerzy i biskupów maltańskich. Przed wejściem zawsze kolejka, ale warto. Choćby dla „Ścięcia św. Jana” Caravaggia. Znany z awanturniczego życia malarz schronił się na Malcie w 1608 roku, po ucieczce z rzymskiego więzienia, gdzie siedział za zabójstwo. Ale już w 1609 roku musiał i stąd uciekać na Sycylię, ponieważ wszedł w konszachty z miejscowym podziemiem spiskującym przeciwko joannitom. Nie wszyscy mieli tyle szczęścia co Caravaggio, o czym dobitnie zaświadcza muzeum tortur w Mdinie.
Maltańskie zwyczaje, czyli at your own risk

Na Malcie kąpać się można wszędzie, ale na własne ryzyko. Nie uświadczysz tu żadnych ratowników, flag opowieszczających o zbliżającym się sztormie czy innych turystycznych szmerów-bajerów, znanych z rodzimego bałtyckiego podwórka. W ogóle Maltańczycy uwielbiają słowa „at your own risk” — wystarczy postawić tabliczkę z takim napisem przy wejściu na publiczną plażę w Sliemie i władze zdejmują z siebie wszelką odpowiedzialność za ewentualne skutki twojej morskiej kąpieli. Możesz wejść do wody, wpaść do wymytej w skalistym dnie jamy (uwaga jest ich pełno, w zasadzie cała plaża to mrowisko jam i dołów– głębszych i płytszych) i już nigdy nie wrócić do świata żywych plażowiczów...

Niektórzy ryzykują. Niektórzy nie wracają. Widziałem rosyjskiego turystę, co to próbował zgrywać twardziela i wszedł do wody podczas sztormu. Ledwie go kumple odratowali... Na Malcie wszystko jest at your own risk. Na własne ryzyko wchodzisz do ciągnących się na przestrzeni dwóch kilometrów kwadratowych katakumb Św. Pawła, które ze Św. Pawłem nie mają podobno nic wspólnego, a i w ogóle w świetle ostatnich badań pobyt tego świętego na Malcie wydaje się być bardzo wątpliwy, mimo iż jest na Malcie grota w której Paweł miał się ukrywać, zatoka Św. Pawła na mieliźnie której rozbił się podobno jego statek, a w dodatku kilkadziesiąt kościołów, które obrały go na swojego patrona. Na własne ryzyko wynajmujesz samochód i próbujesz zorientować się w subtelnych okrzykach Maltańczyków, które zamieniają na tej wyspie wszelkie zasady ruchu drogowego. Na Malcie żyjesz na własne ryzyko...

W tym głęboko katolickim kraju — głęboki katolicyzm nie przeszkadza maltańskim sprzedawcom i kierowcom pojazdów komunikacji publicznej oszukiwać turystów na każdym kroku (przy tym uśmiechają się pięknie i mówią Ci „sir”) — są właściwie dwie rozrywki: picie lokalnego piwa o wdzięcznej nazwie Cisk (czy ktoś o zdrowych zmysłach mógłby nazwać porządne piwo w ten sposób?!) oraz opalanie się na twardym jak beton skalistym wybrzeżu.

Generalnie Malta jest dosyć droga. Maltańczycy podobno zarabiają więcej niż średniostatystyczny mieszkaniec Europy Wschodniej, ale oznak zamożności na Malcie nie zauważyłem, chyba że za takową uznać posiadanie ponad 200 tysięcy samochodów osobowych na niespełna 400 tysięcy mieszkańców. Ale należy pamiętać, iż połowa aut to gruchoty, których nawet średniostatystyczny mieszkaniec naszej części Europy by się powstydził. Obiad w lepszej knajpie przy nadmorskiej promenadzie kosztuje około 15-20 euro. Początkowo ceny cię przerażają i postanawiasz zostać wegetarianinem. Stopniowo jednak się do nich przyzwyczajasz. Już nie dyskutujesz ze sprzedawcami. Dwa euro za piwo? Why not. 20 euro za dwugodzinną przejażdżkę obskurną łodzią motorową po Grand Harbor? O’kay.
Argumentem, który pozwala zapomnieć o wygórowanych cenach, kamienistych plażach i nudzie jest lokalna kuchnia. Fenek czyli królik w winie i czosnku, kurczak a la Cacciatore, ross il-forn (ryż z dodatkiem mięsa wołowego bądź wieprzowego, zapiekany z serem), timpana (makaron zapiekany z wołowiną) — są wyśmienite. Podobno ryba np. torta tal-lampuki (pasztet rybny z dodatkiem: pomidorów, cebuli oraz szpinaku),też jest dobra, ale ja nie jadam ryb.

Wegetarianom polecam brungiel, czyli nadziewane bakłażany i smakowitą kapunatę - mieszankę warzywną, na którą składają się bakłażany, pomidory, zielona papryka i czosnek. Natomiast lokalne wino jest ... jakie jest. Być może właśnie dlatego jest tanie? Większość dostępnych win produkuje spółka Marsovin. Na usprawiedliwienie maltańskiego wina trzeba jednak przyznać, iż w porównaniu z maltańskim piwem — wino jest wyśmienite. Jest jeszcze bardzo słodki i egzotyczny likier z opuncji, czegoś takiego nie piłem nigdzie. Jest jeszcze kinnie, maltański odpowiednik coca-coli. Napój gazowany, słodko-gorzki, robiony na bazie skórek pomarańczowych. Wspaniale gasi pragnienie, ale poza tym nie nadaje się do niczego innego. Kinnie ma całe rzesze zwolenników wśród turystów i ani jednego wśród miejscowych. Miejscowa młodzież woli Sprite, a Maltańczycy w wieku podeszłym — kawę.

Na ulicach pełno fast foodów z pizzami, hamburgerami, ale też lokalnymi odmianami robionymi z francuskiego ciasta z pikantnym nadzieniem z sera i szpinaku (5-10 euro). Tuż obok przy straganie czeka pani z nugatem - maltańskimi słodyczami twardymi jak kamień. Malta słusznie słynie z deserów. Takiego mnóstwa pierożków, ciastek, rurek z różnym nadzieniem, orzechów w karamelu nie widziałem nigdzie. Większość z tych przysmaków nawet nie posiada własnej nazwy... Poza tym Maltańczycy piją wodę mineralną. Z importu, bo własnych źródeł na wyspach brak.

Exploring Malta

Można jeszcze Maltę zwiedzać. Najlepiej na własną rękę. Komunikacja publiczna jest tu rozwinięta wspaniale i przejrzyście. Ceny również są w miarę normalne (od 0,50 do 1,20 euro). Nigdzie indziej nie spotkałem tak porządnie zorganizowanej sieci autobusowej jak na Malcie. Większość autobusów rusza spod fontany Trytona przy wejściu do Valetty, stolicy tego wyspiarskiego państewka. Większość autobusów – to graty pamiętające jeszcze czasy kolonialne. Mają obłe kształty, a tuż pod sufitem przeciągnięty jest sznurek, który pełni rolę guzika „na żądanie”. W pojazdach gdzie sznurka brak – należy głośno powiadomić kierowcę o zamiarze wysiadania na następnym przystanku. Jeśli usłyszy – to się zatrzyma, klnąc pod nosem. Klną i gestykulują na Malcie wszyscy kierowcy. Taka tradycja, podobnie jak to, że tuż przy kierowcy, zazwyczaj jedzie Pieta, czyli figura Matki Boskiej w błękitnej szacie z ciałem Chrystusa na kolanach, albo to że każdy autobus jeździ pod wezwaniem jakiegoś świętego, o czym wszem i wobec informuje duży napis na przedniej szybie (o wiele większy niż napis o punkcie docelowym).

Wąskie drzwi, siedzenia ze skaju. Dlaczego nie wymienią autobusów na nowsze modele? Bo nie muszą! Kraj jest ciepły i... suchy, więc w odróżnieniu od naszych północnych realiów pojazdy mechaniczne psują się rzadko i służą o wiele dłużej. Podobnie na Kubie widziałem archaiczne samochody osobowe z lat 40. dotychczas służące swoim właścicielom – są w dobrym stanie, więc szkoda wyrzucić. No a poza tym Malta jest nieduża, więc autobusy nie muszą być ultraszybkie czy megawygodne. Zresztą powoli to się zmienia i nowoczesność bierze górę nad tradycją. Na głównej wyspie Malty autobusy pomalowane są na żółto i pomarańczowo, a na drugiej co do wielkości Gozo na czerwono i szaro. Autobusy można zobaczyć na pocztówkach, magnesach na lodówkę, w formie blaszanych zabawek. Jeśli wierzyć sklepom z pamiątkami, autobus wyprzedził popularnością nawet tradycyjny ośmioramienny krzyż maltański. Autobusy obok ośmioramiennego krzyża joanitów – to najpopularniejsza pamiątka z pobytu na wyspie.

Jedziemy do Mdiny, dawnej stolicy Malty, położonej w samym środku tej skalistej wysepki. Mdinę widać z daleka. Wyspa jest bowiem płaska (najwyższy szczyt, to znajdujący się na południu Ta’Dmejrek, 253 metry nad poziomem morza) i niemal pozbawiona drzew, które wycięto tu kilka wieków temu. Wysokie średniowieczne mury miejskie w kolorze (oczywiście!) żółtym, barokowe kościoły, gotyckie pałace, misternie rzeźbione drewniane balkony, pomniki świętych. I cisza. Miasto wygląda jak pogrążone we śnie. W Mdinie na stałe mieszka zaledwie kilkaset osób, zazwyczaj albo powiązanych z kurią (w Mdinie mieści się siedziba biskupa maltańskiego), albo z obsługą turystów. Wchodzę do miasta przez zdobioną bramę, idę po wąskich, brukowanych uliczkach pamiętających czasy, gdy w pałacu miał swą siedzibę wielki mistrz. Wstępuję do jednej z najpiękniejszych katedr na wyspie - pod wezwaniem świętego Piotra i Pawła, wewnątrz której można zobaczyć obraz przedstawiający Najświętszą Maryję Pannę, a którego autorstwo przypisuje się św. Łukaszowi. Warto rzucić okiem na dwa zegary umieszczone na wieżach kościoła. Jeden z nich wskazuje godziny i minuty, drugi - dni i miesiące. Wpadam na wystawę dzieł Alberta Durera, zaliczam muzea i katedrę, i wracam na ulice o wiele większego, współczesnego Rabatu – miasta połączonego z Mdiną i słynącego z katakumb św. Pawła i św. Agaty. Legenda głosi, że w tych podziemnych labiryntach w czasach rzymskich ukrywali się pierwsi chrześcijanie. Jednak prawda historyczna mówi o bardziej prozaicznym celu kilometrowych podziemnych korytarzy – służyły jako cmentarz mieszkańcom miasta. Oświecone i w miarę dostosowane do zwiedzania są jedynie nieduże połacie klaustrofobicznych podziemnych nekropolii, cała reszta tonie w mroku, który można eksplorować... at your own risk.

Równie cicho i spokojnie jest na Gozo, drugiej co do wielkości wyspie archipelagu. Podobno mieszkają tu sami krewni i dlatego uchowała się starodawna maltańska tradycja nie zamykania swoich domostw na klucz. Zapewne to tylko piękna legenda. Wszędzie - wzdłuż dróg, na placach i gdzie się tylko da, rosną oleandry. Ich kolorowe kwiaty pięknie kontrastują z ciemnożółtą barwą budynków i skał. W Victorii – stolicy wyspy znajduje się potężna forteca (Cytadela), muzea, knajpki, pchli targ. Największą krajobrazową atrakcją jest Błękitne Okno - potężna skała klifowa z wyżłobionym przez wiatr i wodę wielkim otworem.

Deszcz w raju

Szara kurtyna chmur zwisających nisko nad linią horyzontu wróży deszcz. Deszcz, który jest całkowicie nie do pomyślenia w tym podzwrotnikowym piekiełku. Tony, znajomy Maltańczyk, mówi: „Wy, na Litwie, to chyba macie podobną pogodę – ciągle pada?...” Ach, Tony, u nas wasze „ciągle pada“ byłyby uznane za kwintesencję lata! Ale jak to wytłumaczyć człowiekowi nawykłemu do ciągle wiejącego sirocco?...

Ciemnoszmaragdowe morze rzuca raz po raz wysokie, białe grzbiety fal o skalisty brzeg. Śmiałkowie wchodzą na chwilę do wody. Większość jednak woli bardziej bezpieczne opalanie się na kamienistej plaży. Gwałtowniejsze porywy wiatru przynoszą orzeźwiający chłód. Plaża jest w połowie pusta. Pogoda, która nad Bałtykiem zostałaby zapewne uznana za jedną z najlepszych, tu wystraszyła wszystkich turystów, z wyjątkiem najbardziej zawziętych przybyszy z dalekiej Północy. Pierwsze krople zmuszają także mnie do ewakuacji. Powoli się ubieram pod gradem kropel ciepłego południowego deszczu. Niemki opalające się jeszcze przed chwilą w pobliżu schowały się pod dużym zielonożółtym parasolem i wesoło piszczą. Deszcz w raju. Deszcz na Malcie. W życiu bym nie pomyślał, że coś takiego spotka mnie…

Powoli ruszam skalistą plażą w stronę wysokiej skalistej ściany będącej naturalnym ogrodzeniem plaży od ruchliwej Tower Road. Wspinam się wyciosanymi w skale schodami, pachnącymi morzem, rozgrzanym kamieniem i psim moczem.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (19)