Mołdawska prowincja – to pastelowe kolory: nie ma tu poszarpanych górskich szczytów ani wzburzonego morza, gęstych puszcz, ani spalonych słońcem pustyń. Jest tylko błękit nieba, i – jesienią – złoto lasów, pól i winnic. No i, oczywiście, są Mołdawianie – czasami trochę chamscy, czasami aroganccy, raczej ponurzy i niechętni do pomocy, a najczęściej - apatyczni. Nie zobaczymy na mołdawskiej prowincji niczego oszałamiającego, ale bez tej podróży „marszrutkami” po drogach o fatalnej nawierzchni nie można mówić, że było się w Mołdawii.

Vara indiana, wino i klasztory

Zima do Mołdawii przychodzi znacznie później, niż do nas. Ustawowo zmieniać opony z letnich na zimowe trzeba dopiero 1 grudnia. Początek listopada w Mołdawii – to nadal „vara indiana” czyli babie lato: złote drzewa, młode wino oraz + 17 na termometrach. Jedynym mankamentem jest zbyt wczesny zachód słońca. Praktycznie od godziny 17 zwiedzanie czegokolwiek jest niemożliwe, bo wszędzie panują egipskie ciemności, jedynie przy głównych miejskich arteriach oświecane bladym światłem nielicznych latarni. Zostaje wówczas turyście tylko konsumpcja wina i miejscowej kuchni.

Z tym, że kuchnia mołdawska jest dosyć słaba. Z tradycyjnych dań faktycznie można polecić placintę oraz mamałygę. Placinta to taka bułka, a raczej ciasto nadziewane ziemniakami, serem albo kapustą. Mamałyga, nazywana jeszcze „słońcem na stole”, to pyszna kasza kukurydziana. Warto spróbować zup ciorba i zama. Do narodowych dań, podobno należy również, nadziewana mięsem papryka (ardei umplut), z naszych obserwacji wynika jednak, że to danie istnieje tylko w przewodniku turystycznym, gdyż żadna restauracja, nawet te specjalizujące się w kuchni narodowej (np. mieszczące się obok siebie przy ulicy Puszkina w Kiszyniowie „Vatra Neamului" lub „La Taifas”), czegoś takiego nie serwuje. Obiad (sałatka, zupa, danie główne, piwo lub wino) w dobrej knajpie na prowincji nie powinien nas kosztować więcej niż 20-30 litów, w Kiszyniowie jest trochę drożej, ale oszczędni mogą się zadowolić kebabem lub placintą z budki w przejściu podziemnym i piwem/wodą/sokiem z butelki, wówczas koszt takiego obiadu nawet w centrum stolicy nie przekroczy 5-7 litów. Natomiast wina są tu naprawdę świetne: lekkie, przyjemne w smaku i tanie…

A jeśli wino, to Cricova, czyli stolica mołdawskiego wina. Cricova - to wizytówka kraju, obowiązkowa część wizyty każdego oficjalnego gościa państwowego. Bywali tu i Jurij Gagarin, który podobno przez kilka dni nie chciał z piwnic w Cricovie wychodzić, i Donald Tusk, i Angela Merkel, i Jerzy Buzek. Tu Władimir Putin świętował swoje urodziny. Taksówkarze żartują , że w Mołdawii są tylko dwie dobre drogi: z lotniska do Pałacu Prezydenckiego oraz z Pałacu, właśnie do Cricovej.

Oficjalnie Cricova - to kombinat wina, faktycznie jest to podziemne miasto, w którym są przechowywane setki tysięcy hektolitrów pysznego, mołdawskiego wina. Piwnice należą do najdłuższych w świecie i mają ok. 120 km długości oraz sięgają 50-80 metrów w głąb ziemi. Dłuższe tylko są leżące niedaleko piwnice kombinatu Milesti Mici. Piwnice powstały na bazie istniejących już podziemnych korytarzy, które wykuto w zboczu doliny rzeki Ichiel wydobywając muszlowiec, z którego zbudowano (i nadal się buduje) wiele budynków w Kiszyniowie. W 1952 r. odkryto tu doskonałe warunki do produkcji wina musującego i przechowywania win, gdyż temperatura w podziemiach przez cały rok wynosi 14 stopni , a wilgotność stanowi 98 proc.
Wjeżdżamy do podziemi kolejką elektryczną. Jedziemy ulicą Sauvignone, potem Pinot. Ciemne korytarze rozchodzą na boki, zakręcają. Podziemne ulice ciągną się dosłownie kilometrami. W niekończących się szeregach dębowych beczek dojrzewają i nabierają bukietu hektolitry najlepszych mołdawskich win.

Kolejnym punktem wizyty jest zwiedzanie potężnej winoteki. Butelki umieszczone są w specjalnych niszach, każda butelka ma swój numer rejestracyjny, zawierający najważniejsze dane o znajdującym się wewnątrz trunku. Wiele z nich pokrytych jest grubą warstwą kurzu, oplatają je pajęczyny, porasta mech. Najważniejszym eksponatem winoteki jest kolekcja win Hermanna Goeringa, która po II wojnie światowej trafiła jako zdobycz wojenna do ZSRR i została przekazana do Cricovej na przechowanie.

Wizytę kończy zwiedzanie sal degustacyjnych. W kilku podziemnych komnatach i niszach można kosztować nie tylko wina, ale także zjeść (chociaż miejscowi stanowczo to drugie odradzają; jak powiedziała nam Anna z Kiszyniowa: „Do Cricovej trzeba pojechać aby spróbować wina, a zjeść lepiej w innym miejscu”). Wszystko podawane jest w stylowych wnętrzach o interesującej dekoracji, nawiązującej do dionizyjskiej symboliki wina i tonie w dyskretnym świetle, słychać wielojęzyczny gwar.

Będąc w Kiszyniowie na pewno trzeba odwiedzić leżące obok klasztory. Najlepiej do tego celu wynająć taksówkę. Za kilka godzin jazdy zapłaci się 60-80 litów. Z kierowcami, oczywiście, trzeba się targować, bo zazwyczaj pierwsza cena, którą nazwą jest zawyżona w porównaniu z rzeczywistą co najmniej dwukrotnie. Paradoksalnie jednak, wynajęcie taksówki w Kiszyniowie, w którym taksówkarze wiedzą, kim jest turysta, jest tańsze, niż na prowincji, gdzie każdy taksówkarz uważa podwiezienie turysty za okazję swojego życia i nawet za kilkukilometrowy kurs żąda 150 lejów (około 35 litów).

Fundatorem wielu mołdawskich klasztorów był wspomniany wcześniej hospodar Stefan Wielki. Wielki wojownik (walczył dosłownie ze wszystkimi dookoła) oraz wielki mecenas kościołów i klasztorów (fundował je na cześć każdego ze swoich zwycięstw).

Jednym z najbardziej znanych klasztorów – monastyr Pestera - znajduje się w Orheiul Vechi, stare Orhei. Z Kiszyniowa wyjeżdżamy trasą na Cricova i następnie do Orhei. Duży ruch, ale nawierzchnia dobra. Stas - nasz kierowca – przypomina trochę taksówkarza z filmu „Brat 2” : trąbi na wszystkich, wyzywa innych kierowców od „kozłów” i narzeka na Mołdawię i Mołdawian. Skręcamy z głównej drogi i ostatnie 17 km jedziemy potarganą przez los drogą, mijając małe wioseczki, krowy i kozy pasą się na przydrożnych łąkach. Ruch prawie zanika. Wjeżdżamy do Starego Orhei z dużej górki. Widok jest przepiękny. Wijąca się w dole rzeka Raut wyryła w miękkim muszlowcu głęboki kanion-meander.

Do najatrakcyjniejszych obiektów starego Orhei należy podziemny monastyr, do którego dzisiaj można wejść wykutym pod dzwonnicą podziemnym tunelem. Monastyr Pestera jest wykuty w skale, gdzie przez kilka wieków w ciasnych, klaustrofobicznych wręcz, skalnych grotach mieszkali mnisi – asceci. Spotykamy w nim grupkę mołdawskiej młodzieży szkolnej i jednego starego mnicha handlującego pamiątkami. Widok ze skałki na kanion jest niewiarygodny.

Natomiast na zachód od Kiszyniowa ciągnie się malowniczy obszar Kodrów (Codrii) czyli resztek potężnych lasów liściastych, które niegdyś dominowały w całej centralnej Mołdawii, rzeźba terenu jest pofalowana, co stwarza sprzyjające warunki do uprawy winorośli. Niewątpliwą atrakcją są tu niezwykłe besarabskie monastyry, które spotykamy na skraju wielu wiosek. Wygląd większości zawdzięczamy XIX stuleciu i czasom dominacji rosyjskiej – stąd ich niepowtarzalny styl będący połączeniem elementów mołdawskiej sztuki ludowej z rosyjskim pseudobizantynizmem i klasycyzmem. W Kodrach obowiązkowo trzeba zahaczyć o monastyr Capriana, który ma status podobny do tego, jaki ma Jasna Góra w Polsce.

Cygańska stolica z polskim akcentem

„Skąd jesteście? Z Litwy. Niech Bóg ma was w swojej opiece. Niech będzie pokój na waszej ziemi, jak i na naszej” – powiedziała do nas stara Cyganka, kiedy próbowaliśmy zrobić jej zdjęcie na tle jednego z cygańskich pałaców w Soroce. „Jak tam u was? Chyba jak u nas? Ciężko. Za sowietów było lepiej” – żalił się nam inny stary Cygan. Nostalgia za minionym ustrojem jest w Mołdawii na porządku dziennym, niezależnie od wieku, narodowości czy pozycji społecznej.

Soroki są słynne ze swej cygańskiej dzielnicy. To nieduże miasto na północy Mołdawii jest uważane za nieoficjalną stolicę mołdawskich Romów. Większości czytelników „cygańska dzielnica” kojarzy się najpewniej z wileńskim Taborem. Nic bardziej mylącego! W Sorokach to jest dzielnica dwu- lub trzech piętrowych pałacyków. Niektóre gmachy pamiętają jeszcze XIX w. Tu mieszkała nie cygańska biedota, ale arystokracja. Podobno po wojnie osiedliły się tu najbogatsze rodziny cygańskich baronów z całej Europy. Sądząc po ich pałacach, jest to całkiem prawdopodobne. Jednak obok pałaców, wzdłuż ulic bez nazw, ciągną się biedne drewniane domki zabite deskami. Klimat niesamowity, trochę niepokojący i fascynujący jednocześnie, szczególnie w promieniach porannego słońca. W dzielnicy jest cygańska cerkiew, w której architekturze barok miesza się z gotykiem i klasycyzmem oraz cmentarz z niesamowitymi grobowcami. Na którym znaleźliśmy również kilka napisów po polsku.

Dzielnica cygańska znajduje się na górującym nad miasteczkiem Soroca (Soroki) wzgórzu, schodząc w dół prosto wychodzi się dokładnie na miniaturową twierdzę.

Soroki jest to jedno z licznych miejsc w Mołdawii, które bezpośrednio jest związane z historią Polski. Twierdzę w Soroce wznieśli genueńczycy, później została ona zburzona, a w ruinach schronili się mołdawscy biedacy (tzw „saraki”, stąd właśnie pochodzi nazwa miasta). Za czasów hospodara Stefana Wielkiego wschodnia granica Mołdawii opierała się o Dniestr. Chcąc umocnić tę linię, Stefan Wielki wybudował kilka fortec w strategicznych miejscach. Twierdza w Sorokach stała się jednym z głównych ogniw łańcucha wschodniomołdawskich zamków. Forteca z czasów Stefana była drewniana. Obecną formę nadał jej w latach 40-ych XVI stulecia jego następca Petru Rareş. Polityczny, militarny i gospodarczy upadek Mołdawii w kolejnym stuleciu sprawił, że miasto podupadło, a twierdza stała się łupem kolejnych armii, m.in. zbuntowanych Kozaków. Militarne znaczenie, forteca odzyskała pod koniec XVII w. W 1692 r. miasto obsadziła polska załoga na czele z Krzysztofem Rappą. Polacy przeprowadzili ostatnią modernizację zamku, a w 1699 r. wytrzymali sześciotygodniowe oblężenie wojsk tureckich. W 1919 r. tu stacjonowali żołnierze Józefa Hallera.


Wzniesiona na brzegu Dniestru sorocka forteca jest naprawdę nieduża, jej szare mury kryją się w parku kasztanowców i klonów i gdyby nie podpowiedź miejscowych mieszkańców pewnie minęlibyśmy ją niezauważoną. Robimy kilka pamiątkowych zdjęć i zastanawiamy się jak tu trafić do środka? Drzwi wejściowe zamknięte, na drzwiach kartka po mołdawsku i numer telefonu. Dzwonimy. Po kwadransie pojawia się pracowniczka muzeum. „W twierdzy jest strasznie zimno. Posiedziałam do południa i poszłam do domu” — tłumaczy się. Płacimy po trzy leje z głowy za wejściówkę i możemy dowoli skakać po prastarych murach i korytarzach, uważając jedynie na głębokie doły wykopane w ramach prowadzonych tu od pewnego czasu prac archeologicznych. Po jakimś czasie dołącza do nas para Ukraińców.

„Marszrutka” - narodowy środek komunikacji

Ach, „marszrutki”, „marszrutki”, mołdawskie „marszrutki”! Warte poematu lub przynajmniej zbioru opowiadań. Po Mołdawii najlepiej i najtaniej poruszać się busem, zwanym podobnie jak u nas i w całym byłym Związku Radzieckim - „marszrutką”. Połączenia kolejowe są bardzo rzadkie, taksówki zbyt drogie, wynajem samochodu odpada ze względu na fatalną nawierzchnię większości dróg, zaś większe autobusy na lokalnych trasach z jakichś powodów nie kursują. „Marszrutki” są też stosunkowo tanie. Trzygodzinowy kurs do Soroki (około 170 km) kosztuje np. około 65 lejów czyli jakieś 15 litów. Jednak podróż „marszrutką” jest ciekawa nie tylko ze względów finansowych, ale też obserwacji społecznych. Kierowcy potrafią do 14-osobowego samochodu upchać blisko 30 osób. Warto zaznaczyć, że większość biletów jest sprzedawana przez nich „na lewo”.

Jedziemy do Soroków. Na dworcu kupujemy bilet w kasie, wsiadamy do busa. Przed odjazdem przychodzi pani do kontroli i sprawdza zgodność liczby pasażerów z liczbą sprzedanych biletów. Zgadza się, wszystkie miejsca siedzące zajęte, a wiec możemy jechać. Nasz bus powoli się wytacza z bramy Gare de Nord i natychmiast staje, za bramą bowiem stoi nieduży tłumek chętnych pojechać na północ Mołdawii o dwa-trzy leje taniej. Kierowca zbiera opłaty, zadowoleni pasażerowie wsiadają i przez dwie-trzy godziny stoją w przejściu.

Podczas naszego powrotu z Comratu do Kiszyniowa w jednej wsi kierowca do „marszrutki” wsadził grupę powracającej z dyskoteki miejscowej młodzieży. „Marszrutka” była już i tak wypełniona: miejsca siedzące zajęte, stojące również, a tu się pakuje jeszcze dziesięć osób. Drzwi się nie zamykały, więc ktoś z zewnątrz je musiał zatrzasnąć. Odjechaliśmy ze sto metrów od przystanku, gdy dogoniła nas syrena policyjna. Bus stanął. „No teraz to kierowca-biznesmen wpadł!” — pomyśleliśmy złośliwie. Nic podobnego! Uśmiechnięty policjant podszedł do „marszrutki”, otworzył drzwi, wyciągnął ostatniego młodzieńca i… zamknął drzwi ponownie. Ruszyliśmy dalej.

Inny obrazek. Jadąc ze stolicy południowej Mołdawii Cahulu (miasto uniwersyteckie, ale oprócz uniwersytetu, obowiązkowego targu, cerkwi i pomnika hospodarowi Janowi Srogiemu w mieście nie ma co oglądać) do stolicy Gagauzji Comratu kierowca „bezpardonowo” dyrygował pasażerami. Każąc jednemu wstać, innemu usiąść, wskazując kto ma ustąpić, a kto posunąć się…

„Dokąd jedziecie?” - pyta się wracających do domów studentów. „Do Kongazu”. „To blisko. Postoisz. Niech usiądzie staruszka, ma dalej”. Ludzie nie patrząc na opłacone bilety bezproblemowo ustępują miejsca i stoją przez kilka godzin w zatłamszonym busiku. Na szczęście turysta ma swoje przywileje i nie musi stać, chociaż z Kiszyniowa do Comratu mieliśmy na trzech tylko jedno siedzące miejsce (oczywiście zapłaciliśmy – oficjalnie, w kasie! – za trzy) – kierowca po prostu pościelił jakiś łachman na podłodze oraz dostawił… drewniany zydelek. „Przestańcie marudzić! To zaledwie 1,5 godziny jazdy” — przerwał nasze nieśmiałe protesty. Kierowca „marszrutki” w Mołdawii jest kimś tak ważnym, że Mołdawianin nawet nie próbuje protestować...

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (9)