A na początku lat 90. ubiegłego wieku o mało co ta dzisiaj autonomiczna republika nie stała się niepodległym państwem.

Ludowa dyplomacja

„To były niespokojne czasy. Nie widzieliśmy naszych mężczyzn miesiącami. Nasi mężczyźni łączyli się w grupy, kto miał broń to brał broń i patrolowali tutaj wszystko dookoła”– opowiedziała nam Irina, kustoszka z muzeum gagauskiego we wsi Besalma, która leży w kilku kilometrach od stolicy autonomii miasta Comrat.

Gagauzi — to prawosławny naród pochodzenia tureckiego. „Byli po prostu jedną z podobnych do siebie mniejszości we Wschodniej Europie, które żyły po obu stronach granicy oddzielającej świat chrześcijański od muzułmańskiego” – napisał o nich słynny brytyjski historyk Norman Davis.
W czasach radzieckich podobnie, jak większości „podejrzanych” mniejszości narodowych Gagauzi byli represjonowani. Pod koniec lat 80. ubiegłego wieku razem z mołdawskim odrodzeniem narodowym rozpoczęło się odrodzenie gagauskie, które było dziełem młodej inteligencji gagauskiej. Jej przedstawiciele w lutym 1988 r. powołali w Comracie organizację społeczną pod nazwą Gagauz-halkı. Początkowo ruch był dosyć wyraźnie antykomunistyczny i miał po swojej stronie sympatie nawet części mołdawskich nacjonalistów. Ostatecznie jednak wezgłowili go byli komuniści i komsomolcy (symbolicznie zamieniono wówczas gagauską narodową flagę z wilkiem na niebiesko-biało-czerwoną flagę z trzema żółtymi gwiazdami, przypominająca flagi b. republik ZSRS). W roku 1989 dążące do niepodległości władze mołdawskie przyjęły niezwykle restrykcyjną Ustawę o języku państwowym, która doprowadziła do ostrych protestów w rosyjskojęzycznych Naddniestrzu, zaś Gagauzi proklamowali 19 sierpnia 1990 roku utworzenie Gagauskiej Autonomicznej Sowieckiej Socjalistycznej Republiki w składzie Mołdawskiej SSR. Władze centralne w Kiszyniowie nie uznały autonomii, a 22 sierpnia 1990 r. zdelegalizowały Gagauz-halkı.

Na represje młodych mołdawskich władz Gagauzowie odpowiedzieli blokadą pociągów, strajkami i wielotysięcznymi wiecami. Na ulice wyszły bojowe drużyny Gagauzów. Mołdawskie władze wysłały wówczas do Comratu kilka tysięcy nacjonalistycznie nastawionych, ale nieuzbrojonych ochotników, którzy mieli zaprowadzić porządek w zbuntowanej prowincji. Jednak w odróżnieniu od Naddniestrza do przelewu krwi nie doszło.
Zdaniem mołdawskiego dziennikarza Dmitrija Calaca, który jest z pochodzenia Gagauzem, konflikty w Naddniestrzu i Gagauzji różniły się jednak między sobą. „Pamiętam tamte wydarzenia. Byłem wtedy młodym chłopakiem. Na południu to była bardziej spontaniczna akcja. Ochotnicy pojechali faktycznie bez broni. Kiedy Gagauzowie blokowali drogi, to mołdawscy ochotnicy wychodzili z autobusu, rozmawiali z blokującymi. U nas mała republika dużo kto się zna osobiście. Ktoś razem studiował, ktoś był w Afganistanie. Była tak zwana ludowa dyplomacja, która uratowała sytuację” – sądzi Calac. Szacunek do byłych żołnierzy sowieckich, którzy służyli w Afganistanie w całej Mołdawii jest bardzo duży. W każdym miasteczku stoi pomnik „afgancom”, a obok są wykute imiona i nazwiska poległych. Bardzo często obok tego pomnika stoi pomnik tym, którzy zgineli w bratobójczej wojnie z Naddniestrzem. „W Naddniestrzu była inna sytuacja. Tam wojna zaczęła się później, w 1992 r. nie było Związku Radzieckiego. Nie było komu powstrzymać” – sądzi Calac.

W sierpniu 1991 roku Mołdowa stała się niezależną i natychmiast przystąpiła do rozprawiania się z gagauskimi separatystami, aresztowano ich liderów Stepana Topala i Michaiła Kendigelyana. Gagauzi z kolei utworzyli namiastkę swoich sił zbrojnych, tzw. batalion „Budżak" złożony z 400 ochotników, oraz na licznych wiecach domagali się zachowania jako urzędowego, języka rosyjskiego, protestowali przeciwko niepodległości Mołdawii oraz ostatecznie proklamowali utworzenie niezależnej Republiki Gagauskiej. W Komracie pojawili się natychmiast emisariusze również walczącego o niepodległość Naddniestrza z obietnicami wsparcia wojskowego i sojuszu. Władze w Kiszyniowie, po nieudanej próbie zbrojnego podporządkowania Naddniestrza w latach 1991 i 1992, postanowiły nie ryzykować wojny na dwa fronty. Z kolei Gagauzi przekonali się już wkrótce, że ich próby zdobycia międzynarodowego uznania dla niezależnej Gagauzji nie powiodły się. Te przesłanki doprowadziły do historycznego kompromisu. 23 grudnia 1994 roku parlament Mołdawii przyjął Ustawę o specjalnym prawnym statusie Gagauzji (Gagauz Yeri), nadającą Gagauzom szeroką autonomię.

Co daje autonomia?

Wracamy taksówką z Besalmy do hotelu w Comracie (hotele w Comracie – to osobna historia; sa trzy, jeden bardzo drogi dla oficjeli, i dwa – o nazwach „Medelian” i „Astoria” – bardziej przypominający schroniska młodzieżowe, w których obsługa patrzy na turystów z ledwie ukrywaną nienawiścią – „pripiorlis gady” i teraz trzeba pracować, sprzątać, dyżurować na recepcji). Taksówkarzy w Comracie jest pełno, jednak nikt nie bije się o klienta. Ceny są wygórowane, „targowanie się” nie ma sensu, na turystów patrzą jak na intruzów po przez dym papierosów i łuskane pestki. Pytamy się taksówkarza, co dała zwykłym ludziom autonomia? „„Autonomia? Nic ona nam nie dała. Kiedyś jeszcze emeryci od başkana dostawali jakiś dodatek socjalny, a teraz i to okrojono. Mówią, że przez kryzys. Młodzi masowo wyjeżdżają. Kto do Turcji, większość zaś do Rosji. Tu nie ma żadnych perspektyw” – macha ręką kierowca. Wypłaty są mizerne, emerytury mizerne, jeden plus że Gagauzom pomaga Turcja. Sponsoruje uniwersytet, na którym studiują również studenci z Turcji, bo koszta są o wiele niższe.

Ten kto będzie chciał zobaczyć w Comracie kilkusetletnią historię narodu gagauskiego raczej żadnych jej śladów nie znajdzie. Comrat - to 30-tysięczne „sowieckie” centrum rejonowe, które niewiele się od czasów sowieckich zmieniło. Miasto przecina ulica Lenina, przy której stoją pomniki Lenina i żołnierzom-„afgancom” oraz większość autonomicznych i federalnych urzędów. Jest kilka tanich knajp, do których miejscowi zachodzą albo przy okazji dużego święta, albo żeby golnąć setkę. Gdy poprosiliśmy w kawiarni „Jewgienija” o lokalne wino, kelnerka bardzo długo szukała i ostatecznie znalazła butelkę czerwonego wytrawnego Caberneta z roku 1994 (sic!) za 40 lejów... Z knajp warta jest polecenia najwyżej „najszykowniejsza” restauracja w Comracie – „Atlantyda”. Kiczowate wnętrze, ale niezła kuchnia i wyśmienita obsługa.
Nawet w centrum Comratu pełno zabitych deskami domów, rozpadających się chodników, dziurawych dróg. Wystarczy wyjść poza centrum, by zobaczyć kiepskie, gruntowe drogi i sypiące się traktory. W uniwersytecie i szkole podobno brakuje toalet i młodzież musi się załatwiać w krzakach. 200 euro uważa się za bardzo dobrą pensję, a ceny nie są wcale takie niskie, a większość nawet wyższa niż u nas (wyjątkiem jak zawsze jest lokalne, bardzo dobre wino). W centrum znajduje się sympatyczna żółto-biała katedra i aleja osób zasłużonych wobec Gagauzji, na których składają się rewolucjoniści, duchowni, przodownicy pracy socjalistycznej, Puszkin oraz prezydent Azerbejdżanu Hajdar Alijew.

„Kto to jest?” – pyta się po rosyjsku nas miejscowa staruszka. Odczytujemy dla niej jakieś gagauskie nazwisko zapisane łacińską czcionką. „Kto to jest? Dlaczego nie napisali po rosyjsku?” – dziwi się staruszka i idzie dalej. Natychmiast pojawia się następna starsza Gagauzka, która tłumaczy nam, iż ci wszyscy „bohaterzy”, których pomniki zdobią Aleję Sław, to w rzeczy samej komuniści, skurczybyki i dziwki… „Ja dobrze ich znam. Mieszkam tu od wielu lat” — mówi w doskonałym rosyjskim bezzęba baba Luba.

Gaugazi mimo posiadania własnego języka, najczęściej na co dzień rozmawiają po rosyjsku. Po rosyjsku odbywają się lekcje w szkołach. Irina, kustoszka z muzeum, pyta się, jak wygląda sytuacja z Polakami na Litwie. Mówimy, że mamy możliwość uczenia się po polsku od przedszkola do uniwersytetu. „Początkowo próbowaliśmy tworzyć szkoły z gagauskim językiem wykładowym, ale rodzice odmawiali posyłania do nich dzieci. Uważają, że po takiej szkole dzieci będą miały przechlapane w życiu. Znając rosyjski będą zaś mogły pojechać na zarobki do Rosji lub jakiegoś innego kraju WNP. Tak więc my, Gagauzowie, wygraliśmy autonomię, ale przegrywamy walkę o język, a wy przegraliście autonomię, ale paradoksalnie macie polskie szkolnictwo od szkoły początkowej po uniwersytet” – zauważyła z pewna nutka zazdrości Irina.
Gagauz Yeri („Miejsce Gagauzów”) liczy obecnie około 1800 km. kw i ok. 170 tys. mieszkańców (140 tys. to Gagauzi). Na czele Autonomii stoi prezydent (Başkan), będący jednocześnie posłem w parlamencie Mołdawii. Gagauzja posiada także swój lokalny parlament Halk Topluşu, który ma prawo stanowienia prawa w zakresie spraw lokalnych i zawierania umów międzynarodowych (m.in. Gagauzja uznała niezależność Abchazji i Południowej Osetii). Odpowiednikiem rządu w autonomii jest Komitet Wykonawczy. Językami urzędowymi na obszarze Gagauzji są gagauski, mołdawski (rumuński) i rosyjski. Jednak w języku gagauskim nie sporządza się żadnych dokumentów urzędowych, cała dokumentacja jest prowadzona po rosyjsku lub (rzadziej) mołdawsku. Gagauzja posiada także własny hymn, herb oraz flagę (ta ostatnia powiewa — obok flagi mołdawskiej — na każdym budynku lokalnej administracji).

Gagauzi formalnie nie są rosyjskojęzycznymi, ale są nimi de facto. W Comracie wszystkie napisy (w tym nazwy ulic) są tylko i wyłącznie po rosyjsku (z wyjątkiem oficjalnych tabliczek przy urzędach autonomii, które są zawsze po mołdawsku, rosyjsku i gagausku). Języka mołdawskiego Gagauzowie nie znają albo znają go słabo. Między sobą mieszkańcy również rozmawiają zazwyczaj po rosyjsku, język gagauski zachował się jeszcze na wsi. Wraz ze śmiercią redaktora naczelnego i wydawcy Fedora Zaneta upadła ostatnio jedyna gazeta w języku gagauskim „Ana Sözü". Gagauski jeszcze można czasami usłyszeć w lokalnym autonomicznym radiu i telewizji, które mają obowiązek nadawać swoje programy w trzech oficjalnych językach Gagauz Yeri, ale jednak nie cieszą się u miejscowej ludności większą popularnością. Wszędzie natomiast grają popularne rosyjskie rozgłośnie - Russkoje Radio, Radio Retro itp., a w kablu - dziesiątki rosyjskich telewizji.

Rosyjskojęzyczny problem

„Problem z Rosjanami? Czegoś takiego nie ma!” - kręci głową rodowity Mołdawianin Wasilij z północy kraju. „Jakie problemy? Jestem internacjonalistą” – dodaje z dumą w głosie Wasilij. Problem jednak jest, wystarczy porozmawiać z ludźmi.

„Nie jestem żadnym Mołdawianinem! Moja mama jest stąd, a ojciec z Odessy. Jestem rosyjskojęzyczny” – oburza się taksówkarz Stas z Kiszyniowa, gdy nierozważnie nazwaliśmy go Mołdawianinem. Stas nie lubi prawie nikogo, ponad wszystko zaś nie lubi Mołdawii i Mołdawian. Pogardliwie nazywa tych ostatnich „hodowcami bydła”. Z nostalgią wspomina sowieckie czasy, kiedy prym w Kiszyniowie wiedli rosyjskojęzyczni migranci z całego Sojuzu. „To było nasze miasto. Ci zaś hodowcy bydła to stali tylko na dworcu i na oleju samochodowym smażyli swoje czebureki. A my do nich podchodziliśmy i mówiliśmy: kup cegłę” – wspomina z uśmiechem Stas. Stas nie lubi też Rumunów. „Mołdawianie są pracowici i otwarci. A tamci są skąpi”– żali się Stas. O dziwo Stas nie lubi również Naddniestrza. „To komuna, sowok” – kręci nosem. Wybiera się tam tylko na zakupy. Jedyna rzeczą, którą lubi, oprócz swojej rodziny, chociaż z synem, który zamierza się ożenić z miejscową Polką, nie rozmawia, to Krym. Jeździ tam każdego roku i może o nim opowiadać bez końca. To jednak już inna historia…

Mimo, że Mołdawianie tego nie chcą przyznać rosyjskojęzyczni są problemem, którego nie udało się Mołdawii rozwiązać. Podobna sytuacja jest w Estonii i na Łotwie, i w wielu innych republikach postsowieckich. Rosyjskojęzyczni - to nie obowiązkowo Rosjanie. Są to raczej potomkowie lub ludzie, którzy przybyli za Sowietów do tej republiki. Z jednej strony kochają ten kraj czy raczej są do niego przyzwyczajeni i nie chcą wyjeżdżać, z drugiej strony denerwuje ich etnocentryczne podejście władz niepodległego już państwa do kwestii narodowości, języka, kultury. Tęsknią za Sojuzem i to pcha ich w objęcia Rosji, chociaż tak naprawdę z tym krajem ich już nic nie łączy.

W Mołdawii działają liczne rosyjskie szkoły, licea oraz są grupy rosyjskie na uniwersytetach, ostatnio pojawił się także prywatny rosyjskojęzyczny uniwersytet. Jednak rosyjskojęzyczni coraz częściej oddają swoje dzieci do szkół mołdawskich. „Jestem Ukraińcem, moja żona również Ukrainka, ale córkę oddaliśmy do szkoły z mołdawskim językiem nauczania. Ona zna ukraiński, ale w paszporcie zapisała się jako Mołdawianka. Mówi: co mi z tej ukraińskości? Mieszkam w Mołdowie, mam mołdawskie obywatelstwo, więc jestem Mołdawianką” — narzekał w rozmowie z nami Siergej, inny taksówkarz z Kiszyniowa.

W tym roku ponownie w Mołdawii odżyły marzenia o zjednoczeniu się z Rumunią, tzw. unioniści zorganizowali marsze unionistyczne w najbardziej rosyjskojęzycznych miastach Mołdowy - Kiszyniowie, Bielcach oraz Cahulu. Niepokoi to rosyjskojęzycznych mieszkańców Mołdawii, którzy o żadnej unii nie chcą nawet słyszeć, chociaż większość z nich posiada rumuńskie paszporty (obok mołdawskiego, rosyjskiego, a w Gagauzji także tureckiego). „W odpowiedzi w Bielcach zaczęły pojawiać się separatystyczne tendencje. Pierwszą falę na wiosnę władzom udało się wygasić. Władze lokalne oznajmiły, że mają zbyt mało praw do rozwiązywania lokalnych problemów, więc faktycznie chciały ogłosić autonomię. Władze centralne jednak pochwyciły się i po prostu nadały samorządom większe kompetencje. Jednak po letnich marszach pojawiły się oddolne tendencje autonomistyczne. Powstaje jakiś nowy ruch autonomiczny” – powiedział nam Calac.

Powrót do domu

Po dwóch tygodniach spędzonych w Mołdawii siedzimy w autokarze jadącym do Warszawy. Właściciel mołdawskiego oddziału „Eurolinesu” z pozłacanym łańcuchem na szyi, w eleganckiej jesionce grozi naszym kierowcom (okazuje się do Warszawy wiezie nas ta sama para kierowców, która przywiozła do Kiszyniowa). „Jeśli klient powie zatrzymać się, musisz zatrzymać. Klient zawsze ma rację” - mówi wskazując na nas. Kierowca pokornie kiwa głową, próbuje coś tłumaczyć. „Milczeć! Ja jeszcze z wami porozmawiam” - przerywa mu bezapelacyjnie właściciel.

Autobus jest wypełniony po brzegi. Połowa pasażerów jedzie do pracy w Polsce, wioząc markowe wina i koniaki swoim przyszłym pracodawcom. W oczach ich widać zaniepokojenie, nerwowo szukają na mapach nazw wsi, w których mają pracować. Po polskiej stronie odbierają ich na wypasionych brykach przyszli pracodawcy, bardziej przypominający właścicieli niewolników. Druga połowa jedzie na handel. Ktoś sprowadza samochody osobowe, ktoś pędzi TIRy do Turkmenii przez Turcję. Przez cały czas jest głośno jak na bazarze. Ludzie rozmawiają wspominają, dzielą się doświadczeniem. Autobus nie cichnie przez 16 godzin, aż dojeżdżamy do granicy unijnej.

„Dokąd jedziecie?” - pyta się polska celniczka u grupy wysportowanych młodych mężczyzn w dresach. „Jesteśmy sportowcami. Jedziemy na zawody do Niemiec. Trener przybędzie później” - bez wahania recytuje młody człowiek w koszulce „Rasija”. Po chwili wahania celniczka oddaje paszporty. Ruszamy. Nareszcie jesteśmy w Polsce i mamy „tylko” 3 godziny spóźnienia.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion