Pani ojciec spisał swoje wspomnienia, które złożyły się na książkę „Skąd Litwini wracali”, na krótko przed swoją śmiercią w 1994 r., Pani zredagowała je w 2000 r., jednak publikację wydano dopiero teraz. Dlaczego po tylu latach wraca Pani do tej historii?

Przed długi czas nie było w Polsce zapotrzebowania na tego typu książki. Dopiero w 1995 r. otrzymałam pierwszą wiadomość, że można by taką książkę napisać, bo stało się to modne. Zwłaszcza pisanie w formacie „matka-córka”, „córka-ojciec”, „brat-siostra”. Początkowo miałam tę publikację wydać w wydawnictwie W.A.B. Kilka osób przeczytało zapis książki, spodobało się, ale tego nie wydali. Zaczęłam pukać do drzwi innych wydawnictw. Pojawiło się np. wydawnictwo „Pojezierze”, ale z perspektywą wydania za parę lat. A w moim wieku nie można tyle czekać. Fatalną sprawą jest fakt, że w wydaniu tej ważnej książki dla Litwinów w ogóle nie pomogła mi ambasada litewska w Warszawie. A nie chodziło tu o żadne pieniądze, a bardziej o rekomendację, dobre słowo. Cóż zrobić.

Na wydanie książki namawiał działacz Wspólnoty Litwinów Bronius Makauskas.

Bronius Makauskas, jeszcze jak ojciec działał w organizacji mniejszości litewskiej, bardzo dopingował ojca do spisywania wspomnień jako bardzo ważnych dla litewskiego życia tutaj w Polsce po drugiej wojnie światowej. Ojciec się oczywiście bronił, że nie ma nic ciekawego do napisania, pytał o czym ma pisać, a Makauskas na to: o wszystkim, wszystko jest ważne. Bo pana życie – tak jak historia Litwy XX wieku - było bardzo ciekawe. Ojciec się zachęcił i przez szereg lat te wspomnienia drukował w wydawanym w Polsce czasopiśmie „Aušra”. Miało to jednak tę wadę, że drukowane było we fragmentach i tylko po litewsku, tak więc krąg odbiorców był raczej ograniczony.

Warszawskim czytelnikom jest Pani znana z książek poświęconych kulinariom, w tym kuchni litewskiej. Napisała Pani także książkę podróżniczą o Australii oraz rozmówki polsko-litewskie. Teraz zwróciła się Pani w kierunku historii, publikacji rodzinnych wspomnień. Jak to jest „przesiąść się” z tematów stricte kulinarnych na te dotyczące naszej przeszłości?

Żeby napisać tę książkę, musiałam się zmobilizować i solidnie przygotować. Trzeba było przede wszystkim przetłumaczyć opowieści ojca z litewskiego na polski. Później dodałam jeszcze własne wspomnienia i otrzymaliśmy taki efekt, że mamy książkę dwóch autorów, a wspomnienia ojca przeplatane są moimi. Na sposób patrzenia czterdziestolatka nakłada się optyka kilkuletniego dziecka. Sądzę, że w tej książce właśnie to zderzenie dwóch perspektyw patrzenia na historię jest ciekawe. A jak jest „przesiąść się” z tematyki kulinarnej na wspomnieniową? Dla osób, które mają dobre pióro to żadna sztuka. Choć za książki kulinarne mi jednak trochę więcej płacono…

Ostatecznie książkę wydało wydawnictwo Iskry.

Poszło łatwo, bo już wcześniej tłumaczyłam dla nich publikację poświęconą Mickiewiczowi. Tekstem książki byli zachwyceni, ale z powodów finansowych mieli bardzo mało czasu na jej wydanie. Szybciutko przetłumaczyłam wspomnienia ojca, a prezes wydawnictwa Uchański miał do mnie zaufania. Dał jedno zastrzeżenie: żadnych przypisów. I rzeczywiście książka jest żywą opowieścią, pozbawioną natrętnych komentarzy o charakterze historycznym. Wszystko wychodzi samo z siebie. Choć paniom z klubu pań czytających tu w Falenicy tych przypisów jednak trochę brakowało.

Opowieści o polskich repatriantach, wilniukach, którzy po 1945 r. przyjechali do Polski Ludowej, jest w naszej literaturze sporo. Wystarczy choćby wspomnieć pokazywaną przez TVP „Bożą Podszewkę”, ale nie tylko. Tymczasem w Pani książce mamy do czynienia z Litwinami z krwi i kości, obywatelami Litwy Kowieńskiej, którzy – nie znając ani jednego słowa po polsku – znaleźli się w Polsce, na Ziemiach Odzyskanych…

Ta książka została chyba tylko dlatego wydana, że nie porusza modnego w Polsce tematu wileńskiego, a spogląda na Litwę z innej, właśnie „kowieńskiej” perspektywy. Mój ojciec był przed 1940 r. urzędnikiem niepodległego państwa litewskiego, pracownikiem poczty i telegrafu, służył w armii litewskiej, a od 1926 r. – czyli już po trzech latach od włączenia kraju kłajpedzkiego do Litwy – pracował w Kłajpedzie. Angażował się w litewskie życie społeczne, także sportowe – kochał jachty - na terenach przyłączonych do państwa litewskiego. Z kolei matka Waleria pochodziła z nadmorskiej Połągi, gdzie jej rodzina miała swój dom. Mieliśmy w Połądze kawałek ziemi. To był posag mojej matki. W książce odnajdujemy takie miejscowości jak Szawle, Sereiki, Słowiki, Lygumai, a więc tereny nie z katalogu „wileńskiego”, a po prostu obszar niepodległej Litwy. Ogółem mówiąc książka jest oryginalna dlatego, że przynosi polskiemu czytelnikowi spojrzenie litewskie, a niekoniecznie wileńskie czy kresowe. Tę oryginalną perspektywę docenił Tadeusz Konwicki, który bardzo się upierał przy tym, żeby to zostało wydane. On, rodem z Nowej Wilejki, twierdzi, że sam nie wiedział wielu rzeczy, które ja opisałam.

Jako redaktora polskiego portalu na Litwie interesuje mnie sposób postrzegania Polaków przez Pani ojca Litwina. Z Polakami Józef Markuza stykał się podczas pracy na poczcie kowieńskiej, miał przyjaciela Stasia Borkowskiego, jednak przed 1940 r. tematyka polska jest właściwie w książce nieobecna, to czas „wybitnie litewski” w życiu Pani rodziny. Trochę dostaje się Żeligowskiemu za zajęcie Wilna, Pani ojciec wspomina także o nieuczciwym pomocniku szewca – Polaku, ale to wszystko. Więcej informacji znajdziemy dopiero po 1945 r., gdy Pani ojciec znalazł się na Pomorzu Zachodnim. Ten wizerunek Polaków nie jest dobry; z jednej strony szaber, z drugiej oszustwo i cwaniactwo. Pierwszy dobry Polak napotkany w książce to dyrektor-inżynier Antoni Segit.

Ojciec bardzo źle patrzył na Polaków. Ja sama się dziwiłam, dlaczego postanowił się wobec tego osiedlić w Polsce. Odpowiadał, że nie miał innego wyjścia, bo nie chciał wracać na Litwę Sowiecką. Obawiał się wywózki na Sybir – w 1941 r. do Workuty wywieziono brata matki Feliksa Tyszkusa – aresztowania, rozstrzelania. Od Sowietów oczekiwał wszystkiego co najgorsze. Zamieszkał zatem w tej nie do końca lubianej Polsce, postarał się urządzić tutaj życie, pracował, studiował jako dorosły człowiek na zaocznych studiach ekonomicznych. Ojcu było w Polsce ciężko, nie zarabiał wiele, ja zaczęłam studia, więc musiał mnie utrzymywać. Życie w Polsce nie było różowe, proszę mi wierzyć. I rzeczywiście było tak, że jedynym Polakiem lubianym przez ojca był pan Segit – z charakteru bardzo uczciwy, „człowiek-dusza”.

Czy w trakcie mieszkania w Polsce ten sposób patrzenia na Polaków zmienił się u ojca?

Niestety nie.

A za co ojciec nie lubił Polaków?

Za to że kręcili. To były osobiste doświadczenia jeszcze z czasów kowieńskich. Na przykład ten szewc, który wyjechał do Wilna, żeby tam przepaść. A w czasie II wojny światowej sprawa z kradzieżą koni przez polskiego gospodarza Aszyka też nie nastrajała do Polaków pozytywnie. Straszne oszustwo, bo te konie to był nasz jedyny wtedy majątek. Jak mieliśmy żyć?

A za zajęcie Wilna ojciec miał żal do Polaków?

Tak jak wszyscy. Generał Żeligowski odebrał Litwinom stolicę ich młodego państwa. Wszystko zostało przeniesione do maleńkiego Kowna. Takie były powszechne uczucia litewskie wobec Polaków, w latach dwudziestych, trzydziestych.

Ciepłe słowa znajdujecie Państwo za to wobec Niemców, nie są to postacie mroczne, a – na tle okrucieństwa wojny - całkiem ludzkie, by wspomnieć dyrektora Sparkassy w Szawlach Getkego czy burmistrza Beyersdorfu.

Na Niemców ojciec patrzył zdecydowanie lepiej niż na Polaków. Ojciec był w ogóle germanofilem. To się wzięło jeszcze z czasów kłajpedzkich, jak regularnie jeździł do Królewca na kursy niemczyzny. Uczył się bardzo pilnie niemieckiego, miał świetny akcent. Ta nauka nie poszła na marne i później bardzo pomogła w czasie II wojny światowej. Ojciec podziwiał Niemców za punktualność, precyzję, solidność, rzeczowość. Już po 1944 r., jak byliśmy ludźmi bez ojczyzny, traktowali nas normalnie, tak jak swoich rodaków, bez robienia żadnej różnicy. Dawali kartki na żywność, zapewniali noclegi. Ojcu imponował też niemiecki porządek, hasło „Ordnung muß sein”.

Nie miał ojciec żalu do Niemców, że w 1939 r. musiał wyjechać z Kłajpedy? W książce znajduje się ciekawy rozdział o okolicznościach wyjazdu, o przemówieniu Hitlera przed kłajpedzkim teatrem 23 marca 1939 r., które przypieczętowało aneksję Kłajpedy.

Trochę żalu miał. Ale z Kłajpedy musiał wtedy wyjechać nie tylko on, ale właściwie większość urzędników litewskich. Z drugiej strony proponowano mu pozostanie, a on sam wybrał drogę powrotu do Kowna. Na tle okupacji sowieckiej nie były to jeszcze najgorsze rzeczy.

Książka ma wymowę wybitnie antysowiecką. Po krótkim okresie prosperity w niepodległej Litwie (1918-1940), gdy Pani ojciec był urzędnikiem w Kłajpedzie, działaczem sportowym i po prostu szczęśliwym człowiekiem, dla Pani rodziny następuje dramatyczny moment w 1940 r. Najpierw śmierć matki, później początek okupacji sowieckiej, która niektórym członkom Pani rodziny zniszczyła życie. Pani ojciec, a z nim stryjostwo nauczyciele - „szaulisi”, cudem uniknęli deportacji w 1941 r.

W czerwcu 1940 r. wraz z okupacją cały świat mojego ojca, takie poczucie bezpieczeństwa, to wszystko runęło. Jesienią tego roku spotkał go ogromny cios – zmarła moja mama Waleria. To było tragiczne. Pamiętam jak ojciec walił głową w moje łóżeczko. Ja nie wiedziałam dlaczego. Wydawało mi się, że to dobrze, że mama jest teraz w niebie. Taka dziecięca naiwność. Ojciec rozpaczał zaś straszliwie. Jednak na tym szczęściu ojca w okresie niepodległej Litwy kładzie się rysa w postaci choroby mojej mamy. Czy na pewno tak się im dobrze układało, skoro mama ciągle chorowała i zmarła w wieku 28 lat?
Okupację sowiecką inaczej odbierali dorośli, inaczej dzieci. Pamiętam służącą, która bardzo lubiła śpiewać radzieckie piosenki. Gdzieś jeszcze pamiętam „Rozkwitały grusze i jabłonie” i inne pieśni. Ojciec zaś wiedział, że to już jest koniec państwa litewskiego i był zrozpaczony.

Cały czas myślę o postaci Pani wuja Feliksa Tyszkusa, przed 1940 r. „bon vivanta”, z obowiązkową muszką do garnituru, oficera wojska litewskiego, a później człowieka kompletnie złamanego przez Sowietów.

Spotkałam go po raz pierwszy, jak byłam w Połądze w 1956 r. Był kompletnie załamany 17-letnim pobytem w łagrze sowieckim. Do tego rozpił się, ciągle pił wódkę. Już po powrocie na Litwę spotkał się z ludźmi, z którymi był w dobrych kontaktach. A potem to wszystko runęło. Bo kto chciał się zadawać z takim łachudrą? Nie mógł sobie znaleźć miejsca na Litwie. Nie miał zawodu, bo do 1940 r. był oficerem, dostawał maleńką rentę od państwa. Bardzo się wstydził swojej rosyjskiej żony, która z głębi ZSRS przyjechała na Litwę. To była prosta prymitywna kobieta. Ja z kolei byłam dla niego bardzo ważną odskocznią, żeby móc się wygadać, powiedzieć, co leży na sercu. Potrzebował osoby, której mógłby przekazać całe swoje cierpienie.

Po 1945 r. przypadek, a po trosze lęk przed Sowietami, zadecydował, że zostaliście Państwo w Polsce, osiedlając się na Pomorzu Zachodnim. Czy ojciec nigdy nie żałował, że nie wrócił na Litwę?

Nie, tego nigdy nie żałował. Twierdził, że dla niego tam nie było żadnego życia. Wywieźli by go albo zabili. Oczywiście tęsknił za Litwą, za krajem dzieciństwa, znajomymi i rodziną, ale tu zadecydowała polityka. To była kwestia życia i śmierci. Najbardziej bał się podzielenia losu Feliksa.

Jak ułożyło się życie Państwa rodziny po zaaklimatyzowaniu się w Polsce? Trochę Pani wspomina o tym w końcowej części publikacji…

Mieliśmy swój mały domek pod Szczecinkiem, który tata dostał po Niemcach. Ten domek był taką naszą ostoją, bo żyło się skromnie. Mieszkała tam ciotka i wuj Paszkowscy – przedwojenni nauczyciele i szaulisi oraz ich córka Danka, a także ja i mój ojciec, a więc pięć osób. Czuliśmy się w tym domku bezpiecznie dopóki nie zainteresowało się nami UB, a zainteresowało się dość szybko. Zaczęły się chowania, ucieczki na cmentarz.

Ucieczki na cmentarz?

Uciekaliśmy głównie na cmentarz. Chowaliśmy się między groby, żeby nas nie znaleźli. To były makabryczne czasy. Najgorzej było do śmierci Stalina w 1953 r. Żyliśmy wtedy jak zając pod miedzą. Cały czas opowieści, że wywieźli tego czy tamtego, przesłuchania na UB. Wuja ubowcy strasznie pobili, co opisuję w książce.

A jak było w polskiej szkole?

Dla mnie nieciekawie, bo strasznie mnie przezywano. Imię Biruta to było coś okropnego dla mnie. Miałam żal do ojca, że nie zapisał mnie jako Reginy albo inaczej. Przez kilka miesięcy, dopóki nie nauczyłam się polskiego, było naprawdę trudno. Ale zaczęłam się bardzo dobrze uczyć, wszystkich prześcignęłam. Dwa razy przeskoczyłam klasę o dwa oczka.

Rozpoczęła Pani studia artystyczne we Wrocławiu.

Ojciec chciał, żeby to była medycyna. Ja nie miałam na to żadnej ochoty. Później ojciec się przekonał, że wybrałam dobrze. Miałam bowiem zdolności malarskie.

Mimo żelaznej granicy dzielącej Polskę i ZSRS, a także nieciekawych wspomnień z czasów sowieckich – podróżowała Pani po wojnie do LSRS, podobnie zresztą jak i ojciec. Jakie to były wyjazdy?

Miałam dziewiętnaście lat, więc specjalnie się nie bałam. Ojciec pojechał do Związku później, najpierw z wycieczką, z którą czuł się bezpiecznie, a później już sam. Trzeba było mieć wystosowane zaproszenie z Wilna. Mieliśmy tam znajomą, która nas zapraszała. Cały czas drżała, żeby nas nikt nie nakrył. Bo po Wilnie poruszać się było można, ale wyjazd np. do Połągi był już nielegalny.

Pani ojciec zmarł w 1994 r., dożył zatem przemian politycznych w naszej części Europy i odzyskania przez Litwę niepodległości. Jak reagował na te wydarzenia?

Ojciec bardzo się interesował polityką, podobnie jak litewska część mojej rodziny od strony Danki. Oni także bardzo ciekawili się sprawą odzyskania niepodległości przez kraje bałtyckie. Danka też odwiedziła wówczas Litwę ze swoją córką. To były wielkie chwile. Ojciec bardzo się cieszył z niepodległej Litwy. Pamiętam, że śpiewaliśmy wtedy hymn. Ojciec miał przyjaciółkę Laimute, która także bardzo się cieszyła.

Ostatnie pytanie nie będzie o historię i wielką politykę, a o ojca jako osobę prywatną. Ojciec nauczył Panią pływać i jeździć na nartach, przyzwyczaił do punktualności, radzenia sobie w trudnych sytuacjach, jak pisze Pani we wstępie do książki. Jeśli myśli Pani o ojcu, co nasuwa się przede wszystkim?

Ojciec był dla mnie surowy. Życie z nim było może trochę na formę zakonu. Musiałam sprzątać, gotować. Ale chwalił mnie np. za to, że jestem wysportowana Cieszył się z moich sukcesów, choć w tenisa nie chciał mnie nauczyć grać, mimo iż sam grał świetnie. Miałam jedno zastrzeżenie do ojca, właśnie za tę surowość, ale mimo to bardzo go kochałam.

Miał zainteresowania sportowe, nauczył Panią jeździć na nartach.

Tak, był bardzo wysportowany. No i bardzo lubiły go kobiety. Nie moja sprawa, żeby o tym sądzić, ale zawsze był otoczony kobietami. 

Falenica, 1 czerwca 2013 

Biruta Markuza-Białostocka – pisarka, malarka, tłumaczka. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych u prof. Aleksandra Kobzdeja, pracowała jako scenografka do filmów Tadeusza Konwickiego, Jerzego Skolimowskiego, Wojciecha Hasa. Przez szereg lat zatrudniona w czasopiśmie „Magazyn Rodzinny”. Od 1984 do 1989 przebywała w Papui Nowej Gwinei. Autorka książek kulinarnych poświęconych kuchni litewskiej i bałtyckiej. Wydała m.in. „Rozmówki polsko-litewskie”, tłumaczyła książki z języka litewskiego. W 2013 r. wydała wspomnienia swoje i ojca pod tytułem „Skąd Litwini wracali…”, o których opowiedziała portalowi PL DELFI.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (9)