Bydgoski Festiwal Operowy jest największy w Polsce. Jak Pan wpadł na pomysł organizowania takiej imprezy w Bydgoszczy?

Znajdujemy się w gmachu opery, która była budowana przez 34 lata. Jest jedną z najdłuższych inwestycji w powojennej Polsce (w 1973 r. rozpoczęto budowę gmachu, jego oddanie nastąpiło w 2006 r., kiedy bydgoska Opera obchodziła jubileusz pięćdziesięciolecia swego istnienia. – B. B.). Kiedy 23 lata temu obejmowałem stanowisko Opery Bydgoskiej opera grała gościnnie, czyli na deskach Teatru Polskiego – tu, w Bydgoszczy, pół kilometra stąd. Niedziela rano, poniedziałek rano-wieczór, wtorek wieczór – wszystko. Każdy na moim miejscu zaczął by się zastanawiać – jak tak długo można. A jednocześnie widziałem, że tutaj jest gmach w budowie. Gmach, który wszyscy wówczas w Bydgoszczy pokazywali z lekkim wstydem: nie wiadomo, co z tego będzie, raczej czy pieniądze się znajdą, żeby to w ogóle zakończyć, czy to ma sens, czy Bydgoszcz stać na taki duży gmach operowy, i tak dalej. Zaraz w pierwszych tygodniach, jak objąłem stanowisko dyrektora, zwiedziłem ten gmach. I chociaż był w stanie surowym, można było sobie już wówczas wyobrazić przy pewnej dozie fantazji, jak on mógł by wyglądać.

Wpadłem na pomysł ożywienia tego gmachu w budowie i pokazania go społeczności lokalnej – czym mógłby być. Oczywiście, grono tych, którzy wymyślili festiwal, jest szersze. Krótko mówiąc, wymyśliliśmy rodzaj hapeningu. Najpierw myśleliśmy o jednorazowym spektaklu, który tam zorganizujemy, potem poszliśmy w kierunku kilku spektakli, nazwaliśmy to Bydgoski Festiwal Operowy. Odwiedziłem moich utytułowanych i znakomitych kolegów w Warszawie, Łodzi i Poznaniu, i poprosiłem ich o pomoc. Powiedziałem: przyjedzcie ze swoim spektaklem i pomóżcie nam udowodnić, że Bydgoszcz może walczyć o to, by ten gmach był ukończony. I tak powstał pierwszy Bydgoski Festiwal Operowy, który odbył się w surowych warunkach, na surowym betonie.
Orkiestra siedziała na płytach sklejki, która leżała na rusztowaniu budowlanym. Publiczność siedziała na krzesłach, wypożyczonych z wojska, które były skręcone listwami ze sobą, żeby się nie poprzewracały po prostu. Wszędzie był kurz i pył, dmuchawy budowlane nagrzewały to wnętrze do temperatury znośnej dla publiczności.

Suknie wieczorowe – do pralni chemicznej

Jak była reakcja publiczności?

Publiczność natomiast przyszła na te spektakle uroczyście ubrana – panie w sukniach wieczorowych, panowie w smokingach, tak jak by to była inauguracja nowego gmachu opery. Do dzisiaj ludzie, które wtedy przyszli na festiwal, wspominają, że spodnie i suknie wieczorowe szły od razu do pralni chemicznej...

Okazało się, że sala, chociaż nie ukończona, ma znakomitą akustykę. Te spektakle miały taką niesamowitą atmosferę, bo nawet ci, którzy występowali, chociaż narzekali na pył i kurz, to z kolei mówili, że im się świetnie śpiewa – ta akustyka sama niesie głos, pomaga. I mówiąc szczerze, nikt z nas przed tym festiwalem nie przypuszczał, że inaugurujemy coś cyklicznego. Zaraz po pierwszej edycji zaczęliśmy myśleć o drugiej. Tym bardziej, że festiwal przyniósł ten skutek, na który nam najbardziej zależało. Czyli rozgłosił fakt, że ta Opera już jest tyle lat budowana, a jej losy są niewiadome.

Parlamentarzyści, których udało się wówczas wokół tego przedsięwzięcia zgromadzić, wywalczyli finansowanie dalsze. Pieniądze znalazły się w kolejnych budżetach państwa, i z roku na rok, mówimy już o kolejnych festiwalach, publiczność mogła obserwować, jak postępują prace wewnątrz gmachu. Któregoś roku pojawiły się tynki na ścianach, docelowe krzesła, oświetlenie, marmury na foyer. Pierwsze festiwale pokazały, na przykład, że foyer jest za małe, a publiczność z trudem przemieszcza się na tej przestrzeni. Zwróciliśmy się do projektantów, i stąd powstało przeszklone foyer – nazywamy go akwarium, które dziś cieszy się takim powodzeniem u publiczności. Więc publiczność mogła sprawdzić, co się zmieniło z przeszłego roku.

Z biegiem lat, pomimo że gmach był w budowie, zaczęliśmy coraz częściej tam grywać spektakle. Festiwale udowodniły przede wszystkim, że publiczność jest tego spragniona. Jest złakniona wydarzeń muzycznych w tym mieście i w tym regionie.

Więc z biegiem lat ten cel – nazwijmy go „budowlany“ – coraz bardziej zanikał, ponieważ gmach piękniał z roku na rok, natomiast coraz wyraźniej festiwal stawał się ważną imprezą artystyczną. Publiczność zaczęła doceniać to, że może oglądać nie tylko najnowsze produkcje polskich teatrów, ale także teatrów zagranicznych.

Cieszymy się, że Wilno po raz kolejny przyjęło nasze zaproszenie (kilka lat temu Litewski Teatr Narodowy Opery i Baletu grał w Bydgoszczy operę J. F. Halevy „Żydówka“). Opera Giuseppe Verdi’ego „Otello“ w reżyserii Eimantasa Nekrošiusa wzbudziła duże zainteresowanie publiczności. Jestem bardzo wdzięczny Litwinom, że przyjmują nasze zaproszenia, i mam nadzieję, że jeszcze nieraz pokażą nam jeden ze swoich spektakli.

Moda na operę

Oprócz Bydgoskiego Festiwalu w Polsce odbywają się inne festiwale operowe?

Są różnego rodzaju festiwale, ale o Bydgoskim się mówi, że jest największy i z największą tradycją.

Czy opera jest lubiana w Bydgoszczy, w Polsce? Macie swego widza?

O Bydgoszczy mówi się dobrze: jest dowodem na to, że moda na operę nie tylko nie minęła, ale wręcz wraca. My w tej chwili mamy bardzo dobrą frekwencję na naszych spektaklach, chociaż Opera Bydgoska jest jakby świadoma, że jest operą regionalną, nie jest państwową – pierwszą sceną tego kraju, jak np. Warszawska Opera. Więc trochę lawirujemy repertuarem. W tym roku wystawiliśmy jako operę „Potępienie Fausta“ Hectora Berlioza – nikt tego w Polsce nie gra prócz nas: szanujemy, że część widzów – to koneserzy, którzy czekają na taką perłę. Ale są też tacy, którzy nie przyjdą na „Potępienie Fausta“, ale przyjdą na operetkę „Baron cygański“ albo „Księżniczka czardasza“, którą mieliśmy w zeszłym roku. Czyli jakby coś dla tych, i coś dla tych. Przez dwadzieścia kilka lat prowadzimy taką politykę zdobywania nowego widza. Nigdy nie odważył bym się na inscenizację, która wywołałaby jakiegoś rodzaju skandal. On jest dobry wtedy, kiedy teatr jest w zapomnieniu, żeby wywołać zaciekawienie. Nam to nie jest potrzebne. Tu jest spore zainteresowanie działaniami Bydgoskiej Opery i tylko staramy się dbać o to, żeby tego widza zadowolić, go niczym nie urazić, a wręcz żeby kierować jego edukacją muzyczną.

Pańskie oko konia tuczy

Pan jest dyrygentem i dyrektorem naczelnym jednocześnie. Nie wiem, jak jest w Polsce, ale na Litwie taka sytuacja nie jest typowa.

W Polsce też nie. Jest nas trójka w Polsce – jeszcze we Wrocławiu (Ewa Michnik) i Bytomiu (Tadeusz Serafin), gdzie dyrygenci są dyrektorami naczelnymi i artystycznymi.

Ale czy jedno drugiemu nie przeszkadza? Być może Pan dyryguje koncertami, spektaklami także poza Operą Bydgoską?

Czasami tak, ale mówiąc szczerze, nie walczę o to, żeby te zaproszenia padały. Wie Pani, w życiu to tak jest, że coś za coś. To, że jestem 23 lata dyrektorem, jest też wynik tego, że o ten teatr dbam tyle lat. I dbanie polega również na tym, że nie jestem dyrektorem, który dziś jest, a jutro go nie ma, i będzie dopiero za dwa tygodnie, bo ma swoje koncerty gdzieś. Tylko jestem dyrektorem, który mieszka niedaleko teatru, przychodzi na spektakle bieżącego repertuaru, potrafi przyjść na trzeci akt, żeby zobaczyć, jaka jest reakcja publiczności i czy wszystko jest w porządku. Jest takie powiedzenie – „Pańskie oko konia tuczy“. I coś w tym jest rzeczywiście: teatr operowy – to kosztowna zabawka, ale jeżeli się o nią dba, to przynosi chwałę i miastu, i regionowi.

Na jakie spektakle Opery Nova Pan zaprosiłby widzów z Litwy – na co warto pojechać do Bydgoszczy?

Oj, na bardzo wiele tytułów! Jesienią planujemy premierę „Dziadka do orzechów“ Piotra Czajkowskiego, będzie to balet osadzony mocno w polskiej tradycji. Jeśli ktoś chce zobaczyć „Dziadka do orzechów“, tak jak to sobie wyobraża Polak, albo jak patrzy przez pryzmat polskiej kultury, to zachęcam do obejrzenia tej premiery.

Zapraszam na wspomniane „Potępienie Fausta“, o którym już się w tej chwili mówi, że jest znakomitym spektaklem. Można by go śmiało pokazywać na najlepszych festiwalach w Europie – takie zdania padają.

W tej chwili jedyni w Polsce gramy operę Ignacego Jana Paderewskiego „Manru“. Nagraliśmy ten spektakl na DVD i to jest jedyne nagranie, jakie może dostać Pani na świecie. Przygotowujemy się teraz zresztą do nagrania „Rusałki“ Antonina Dvořáka, na którą też serdecznie zapraszam.

Zawsze z dużym rozmachem staramy się wystawić operetki („Księżniczka czardasza“, „Hrabina Marica“, „Zemsta nietoperza“, „Baron cygański“), ponieważ wiemy, że te tytuły będą grane przez dziesiątki lat. I tak też jest. Niedawno obchodziliśmy jubileusz setnego wystawienia „Zemsty nietoperza“.

Niezmiennie cieszy się wielkim powodzeniem musical „My fair lady“ – jest znakomitym magnesem dla tej części publiczności, która przychodzi pierwszy raz do tego teatru.

Mamy bardzo ciekawy „Czarodziejski flet“, interesującą „Cyganerię“, no mamy naprawdę wiele inscenizacji, które uważam za udane i które nieodmiennie budzą zachwyt publiczności.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion