Pierwsze pytania będzie fundamentalne: skąd u Żoliborzanki, działaczki Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Francuskiej zainteresowanie Kresami Wschodnimi?

Jest to moje podstawowe zainteresowanie. Urodziłam się w Wilnie, gdzie mieszkałam przez dziesięć lat. Przyjechałam do Polski dopiero w 1945 r. jako tzw. repatriantka. Do Wilna bardzo tęskniłam, z miastem utrzymuję cały czas kontakt, z ludźmi, których tam kiedyś poznałam, także z moją rodziną, bo nie cała wyemigrowała po wojnie do PRL. Stąd więc moje zainteresowanie, choć chyba trafniej byłoby powiedzieć przywiązanie, sentyment, miłość…

Urodziła się Pani w Wilnie, ale dzieciństwo spędziła w odległych o kilkadziesiąt kilometrów białoruskich Nowosiółkach…

Tam – w miejscowości, która po 1939 r. stała się częścią Białoruskiej SRS – mieszkali dziadkowie i tam jeździłam na wakacje. Tam zastał mnie wybuch wojny i 17 września. Od 1939 r. przez jakiś czas mieszkaliśmy stale w sowieckiej Białorusi i dzieliliśmy losy Polaków pod wschodnią okupacją. Ojca NKWD, podobnie jak wielu Polaków z kresów północno-wschodnich, aresztowało i wywiozło pod Archangielsk. Na szczęście wrócił w 1946 r. wraz z armią Andersa, zawdzięczając to Józefowi Czapskiemu, który go wyciągnął z łagru. Takie to były losy.

Co było dalej?

Ja, moja mama, młodsza siostra i mój ukochany piesek już 10 marca 1945 r. opuściliśmy Wilno i przyjechaliśmy do Zamościa, do rodzinnych stron mojego ojca. Ojciec pochodził właśnie stamtąd, był „kongresowiakiem”, ale studiował w Wilnie, bo było tam podobno dużo taniej niż we Lwowie czy Lublinie. Tak trafił na północno-wschodnie Kresy.

Chciałem wrócić na moment do wątku białoruskiego w Pani życiu. Pochodzi Pani z mieszanej rodziny, katolicko-prawosławnej i polsko-białoruskiej, co znajduje odbicie w książce. Mama była prawosławna, uczyła się w szkole białoruskiej…

Takie były losy mojej rodziny. Ojciec był Polakiem-katolikiem, mama była Białorusinką i chodziła do dziennego Gimnazjum Białoruskiego w Wilnie. Dzieliła z nim jego trudne skomplikowane losy. Ze szkoły została usunięta w ciekawych okolicznościach. Wzięła udział w manifestacji w Wilnie podczas pogrzebu zastrzelonych strajkujących robotników. Szła w kondukcie żałobnym, dla ostrożności nie jezdnią a chodnikiem, mimo tego policja zgarnęła mamę wraz z kolegami i koleżankami, którzy brali udział w pochodzie. Mama na kilka tygodni trafiła do groźnego więzienia na Łukiszkach. Szybko wyrzucono ją ze szkoły. Potem gimnazjum białoruskie jak Pan wie zostało zlikwidowane, a mama kończyła szkołę średnią jako osoba dorosła na wieczorowych kursach, na których mój ojciec jako polonista był nauczycielem. Tam się właśnie poznali. Dodam zatem: nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło (śmiech).

Pozostała część rodziny była również wschodniosłowiańska…

Dziadek był Białorusinem i prawosławnym, ale babcia, czyli mama mojej mamy, była już Polką i katoliczką. Musiała jednak przejść przed I wojną światową na prawosławie. Później było odwrotnie: moja mama, która była prawosławna, wychodząc za mojego ojca, konwertowała się na katolicyzm. Takie były wówczas zwyczaje. Można było co prawda jechać do Poznania, by brać ślub cywilny, ale zadecydowała odległość.

Rodzice wzięli ślub w Wilnie…

… w kościele bernardyńskim, gdzie później byłam chrzczona ja i moja siostra. To taki nasz rodzinny kościół… Nas jako dzieci wychowano w wierze katolickiej.

Centralną postacią książki „Wspomnienia kresowianki” jest Pani mama…

Oczywiście. Matka ma przecież największy wpływ na wychowanie dziecka. Mama była postacią barwną i bardzo wpłynęła nie tylko na moją postawę życiową, ale także na mojego syna, który zawsze powtarzał „babcia tak mówiła i to jest bardzo ważne”. Wtedy takie stwierdzenie ucinało dyskusję, decydowało o wszystkim. Powtarzała, że „nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” i każde nieszczęście umiała obrócić w coś pozytywnego, coś dobrego. Była życiową optymistką w niewesołych czasach.

Przez Pani dom w Nowosiółkach przeszła historia przez duże „h”. W książce możemy przeczytać anegdotę o marszałkowej Aleksandrze Piłsudskiej, która podczas wizyty w Państwa domu zostawiła cukierki od Sztrala…

To prawda. Cukierki zostały zjedzone, ale przez kult do Piłsudskiego dziadek napisał na torebce, że w dniu takim a takim (a było to na krótko po śmierci Marszałka) odwiedziła nas Aleksandra Piłsudska. Torebka była przechowywana w pamiątkach rodzinnych. Jak po 17 września 1939 r. przyszło do domu NKWD zabrało tę torebkę jako dowód koronny bycia „wrogiem ludu”. Później moja mama zawsze marzyła, żeby opowiedzieć o całej historii z torebką marszałkównie Piłsudskiej. W czasach PRL było do niemożliwe, ale w momencie, gdy w Sulejówku zostało odsłonięte popiersie Piłsudskiego, mama już nie żyła, ale pojechałam tam ja z historią spisaną przez matkę opublikowaną w prasie łódzkiej. Wręczyłam tekst córce marszałka Piłsudskiego, Jadwidze Jaraczewskiej. Obiecała, że będzie to przechowywane w Muzeum w Sulejówku jako przykład sentymentu i przywiązania do jej ojca.

Podczas jednego ze spotkań autorskich powiedziała Pani, że nie spotkała Pani na Białorusi i na Litwie złych ludzi. Jak to możliwe w stuleciu, przez które przetoczyły się dwa totalitaryzmy, dwie lub trzy okupacje?

Staram się po prostu o takich momentach nie pamiętać, by nie psuć sobie pozytywnego wizerunku dzieciństwa i swojej małej ojczyzny. A przecież byli tacy, którzy na mojego ojca fałszywie donosili, za co został aresztowany przez Sowietów…

Zrobił to ojciec Pani koleżanki…

Potem bardzo przepraszał mamę, ze łzami w oczach błagał o wybaczenie. W związku z tym już nie nosimy w sobie żalu, nie pamiętamy. Ja z jego córką Sonią do dziś się przyjaźnię. Piszemy do siebie. Jak byłam dwa razy w Wilnie, to ją odwiedziłam. W książce znajduje się zresztą jej fotografia.

Po 1945 r. repatriowała się Pani z mamą, ale wiem, że nawet w okresie ZSRS wyjeżdżaliście Państwo do Białorusi i Litwy Sowieckiej.

Bardzo często, choć częściej na Litwę niż na Białoruś, którą mogłam zobaczyć dopiero w wieku sześćdziesięciu lat. Do Wilna zaś jeździłam wtedy, kiedy tylko można było. Po raz pierwszy byłam w 1956 r. jako studentka.

Jakie były wrażenia z tej podróży, jak odebrała Pani miasto pod nową władzą, z nowymi mieszkańcami?

Było bardzo dużo przykrych momentów, szczególnie na granicy, co opisuję w książce. Za każdym razem myślałam, że jadę już ostatni raz. Dużo arogancji, dużo formalności granicznych. Ale ciągnęło mnie na Litwę, nawet tą Sowiecką. Mój syn zna Wilno, mój mąż był kilkakrotnie w Wilnie, do Wilna woziłam prawie wszystkie moje przyjaciółki. Teraz byłam ostatni raz w maju…

Jakich ludzi spotyka Pani teraz na Litwie?

Ludzie są bardzo uprzejmi. Mam nawet pewien sentyment do języka. Jak słyszę litewski, wraca moje dzieciństwo, wracają wspomnienia. Nawet jeśli źle się dzieje w polityce, są napięcia, konflikty, mam do Litwy i do Litwinów stosunek pozytywny.

Po wojnie studiowała Pani geologię, zrobiła doktorat z bibliotekoznawstwa, ale wielki kawałek Pani życia związany jest z Towarzystwem Przyjaźni Polsko-Francuskiej, które jest – wraz z Inicjatywą na Rzecz Rozwoju Kultury „Znad Wilii” – współwydawcą „Wspomnień Kresowianki”…

Byłam bardzo aktywna przez dwie-trzy dekady. Teraz w Towarzystwie zachodzą organizacyjne zmiany. Dotychczasowy prezes był i w dalszym ciągu jest wobec mnie bardzo uprzejmy. Ale Towarzystwo stoi przed zmianami – nowe inicjatywy, nowe plany, nowe twarze…

Być może podobne „towarzystwo” przydałoby się stosunkom polsko-litewskim…

Całkiem możliwe, nie ukrywam, że jestem za… Wracając do tematu Francji. Ja przez długi czas mieszkałam w Paryżu, stolicy Francji poświęciłam swoje książki „Gdy myślę Paryż”, „Żoliborsko-montmartcki kolaż”. Z powodów zdrowotnych musiałam powrócić do Polski. Teraz będę jeździć tylko jako turystka czy gość. Obecnie zwróciłam się na Wschód. Bardzo się związałam z Romualdem Mieczkowskim i będę działać w towarzystwie „Znad Wilii”.

Była Pani w tym roku gościem „Maja Poetyckiego nad Wilią”…,/strong>

To było wspaniałe przeżycie. I żeby zasłużyć na jeszcze jeden wyjazd, na kolejne spotkanie z panem Romkiem, muszę napisać nową książkę (śmiech)…

Coś już Pani wspominała o tym podczas dzisiejszego wieczoru…

Książka będzie o losach Polaków „tu i tam”. O tych, którzy wyemigrowali, o tych, którzy nie zdołali wyjechać, i jak potoczyło się ich życie. Mam już zebranych kilka życiorysów, sądzę, że bardzo ciekawych. Musze się tylko porozumieć z bohaterami, czy chcą występować pod własnymi nazwiskami. W książkach głównie posługuję się bowiem imionami. Nie wszyscy bohaterowie – nawet po kilkudziesięciu latach – chcą występować pod autentycznymi personaliami. To też interesujące…

W jednym z wywiadów radiowych powiedziała Pani, że jest pani takim „małym Giedroyciem”, czy tylko ze względu na pasje redaktorskie, czy też umiłowanie do Wschodu?

Naprawdę tak o sobie powiedziałam? Niemożliwe (śmiech). Ale jeśli tak mnie nazywają…. No cóż, na pewno ze względu na zamiłowanie do Wschodu, ale także prace redaktorskie, które staram się wykonywać sumiennie. Przez długi czas jeździłam do Maisons-Laffitte, znam te wszystkie kąty, odwiedzałam siedzibę paryskiej „Kultury”. Znam „Autobiografię na cztery ręce”. Wiele idei i haseł życiowych Giedroycia zinternalizowałam, przyjęłam jako swoje, gorąco je popieram, np. pojednanie polsko-litewskie, polsko-białoruskie…

Przedostatnie pytanie – na co pani liczy po wydaniu „Wspomnień kresowianki”?

Autor, jeśli już pisze, bardzo chce, żeby ktoś czytał, żeby książka nie została martwa. Nie tęsknię za wielkimi nakładami i za ogromem czytelników, jeśli jest kilku oddanych, to już jest dobrze. Cieszą mnie telefony, spotkania autorskie, jeśli czytelnicy mówią, że przeczytali z przyjemnością, to mam wtedy dużą satysfakcję. Przede wszystkim – bardzo lubię pisać.

Warto spisywać wspomnienia?

Jasne, że tak. A w ogóle warto się chyba zajmować nie fikcją, a tym co się rzeczywiście zdarzyło. Ludzie, tak sądzę, zainteresowani są autentycznymi przeżyciami. Bardzo ważny jest przecież dokument. Pytałam znajome osoby, czy nie warto by do mojej książki dodać trochę beletrystyki, żeby ciekawiej się czytało, to odpowiedzieli: pisz tylko prawdę, nie zmieniaj najmniejszej rzeczy. I tak staram się robić, by być uczciwą wobec tego, co piszę.

Aldona Gawecka (ur. 1935) – polska działaczka kulturalna i pisarka. Z wykształcenia geolog, doktorat zrobiła w 1976 r. z bibliotekoznawstwa. Żoliborzanka. Działaczka Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Francuskiej, przez długi okres mieszkała zarówno w Warszawie i Paryżu. Francji poświęcone są jej książki „Gdy myślę Paryż/Penser Paris”, „Żoliborsko-montmartcki kolaż”. Opracowała książkę „O Pięknym Brzegu : Żoliborz, ludzie i wydarzenia”. W 2011 r. ukazała się jej publikacja „Wspomnienia kresowianki” poświęcona dzieciństwu na Wileńszczyźnie oraz podróżom do republik litewskiej i białoruskiej.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion