- Czy Anna Adamowicz i ciotka Franukowa mają wiele wspólnego?

Podejrzewam, że trochę mają. Ciotka Franukowa powstała jako pewien obraz znajomych, słyszanych czy widzianych postaci z mego dzieciństwa. Ta ciotka, która jest na scenie to jest trochę z poprzedniej epoki. Mam wrażenie, że tak jest odbierana. Ja jestem również z poprzedniej epoki. Jestem z drugiej połowy XX w. Były wtedy takie postacie wokół mnie.

- Czyli nie było takiego pierwowzoru w okresie międzywojennym jak u Wincuka Bałbatunszczyka z Pustoszyszek?

Nie. Niektórzy mnie próbują podczepić do tej postaci z przedwojennego Radia Wileńskiego — ciotki Onufrowej, czy raczej Albinowej. Żartowałam kiedyś w Stanach, chyba gdzieś przed 12 laty, że ja to jestem raczej jej wnuczką. Ciotkę Franukową wymyśliłam absolutnie przypadkiem. Prowadziłam przez dużo lat festiwal „Kwiaty Polskie” w Niemenczynie i inne imprezy. Złożyło się tak, że zaprosili mnie do Lidzbarka Warmińskiego z Wincukiem, który już był tam znany i lubiany przez jednych, przez innych nie za bardzo, ale tak chyba powinno być.

Więc zostałam zaproszona na Kaziuki Lidzbarskie, jako współprowadząca z Wincukiem. Stwierdziłam, że jeśli to jest jarmark, z taką sentymentalną nutką dla tych, którzy kiedyś wyjechali od nas do Polski, to niech to będzie taka postać z jarmarku, w takiej chustce babcinej. Tak a propos moim takim talizmanem jest chustka mojej babci Eufruzyny.

No i wyszłam na scenę w tak zawiązanej chustce, z koszykiem z ziołami, gdzie wszystkiego jest po trochę. I mówiąc tak po wileńsku. Nieoczekiwanie wszystkim spodobało się. A żeby było śmieszniej czy dziwniej to dzwonią do mnie organizatorzy i pytają się jak mają nazwać tę babcię, która będzie razem z Wincukiem — może Onufrowa? Powiedziałam, że nie Onufrowa jakoś mi nie kojarzy się z tą postacią. Mówię, że może Józefowa, bo sąsiadka mojej babci Eufruzyny z Hajdaniszek to była właśnie taka Józefowa. To była postać bardzo ciekawa, malownicza, gadała non stop, czasem od rzeczy, czasem do rzeczy, jak to w życiu bywa. Im się coś tam pokićkało i napisali: Franukowa. No i zostało.

- Dzisiaj 1 kwietnia mamy Prima Aprilis, nieoficjalny Dzień Śmiechu, Pani go jakoś szczególnie świętuje?

Nie lubię oszukiwać. Bo bardzo często w ludowej tradycji ten Dzień Śmiechu i Żartu jest nazywany Dniem Oszukańca czy Machlarza. Machlojki dla mnie są nie do przyjęcia. A kłamać i oszukać to też są różne rzeczy. Kłamstwa bez jakiejś korzyści, być może ich za często usprawiedliwiamy, są potrzebne. A oszukanie, oszustwo to już jest z jakąś korzyścią. Mamy tyle tego dookoła, że dla mnie to jest nie do przyjęcia. Natomiast jeśli jest to miły żart to czemu nie? Jeśli prima aprilis traktować jako dzień śmiechu i żartu, których jest tak mało na co dzień, to bardzo fajnie.

- Pani zdaniem Polacy na Litwie mają poczucie humoru?

Moim zdaniem tak. A Pana?

- Nie wiem, właśnie dlatego pytam. Czy oni bardziej lubią żartować z kogoś czy również z siebie?

Mam takie wrażenie, że Słowianie mają większe poczucie humoru niż Bałtowie. To nie dlatego, że piję tu do naszych braci Litwinów, ale tak to odbieram. Nie mam na mysli tylko humoru polskiego czy rosyjskiego, chociaż wyrosłam na filmach „jedynego i słusznego” , które rzeczywiście były cudowne. I ten humor rosyjski jest takim dla mnie wzorcem humoru ciekawego, odważnego, inteligentnego. Bo taki już nieżyjący artysta komediowy Mironow (Andrej Mironow, znany rosyjski aktor filmowy i teatralny – przyp.red.) to był mój ideał. Facet, który umiał tak elegancko i z klasą zażartować. Teraz nie ma artystów takiej klasy jak Mironow czy Rajkin. Osobiście lubię humor czeski, uwielbiam żydowski, który jest taki specyficzny i intelektualny.

- Jednak panuje taki stereotyp o mieszkańcach Litwy, bez względu na narodowość, że są raczej ludźmi ponurymi?

Nie tyle ponurymi, co ostrożnymi. Czas i sytuacja nauczyła nas tej ostrożności. Jest taka bardzo fajna historyjka z życia wzięta. Nawet nie wiem, czy to kawał, ale często opowiadam ją turystom z Polski, których oprowadzam po Wilnie. Pytają się mnie często: czy was tu krzywdzą? Przecież to bzdura absolutna, jak to krzywdzą, nie trzeba siebie pozwalać krzywdzić i tyle. Powracając do tej historyjki, to był w Wilnie okresy kiedy władze zmieniały się jedna za drugą, Wilno przechodziło z rąk do rąk, i oto w tym czasie powiesili, nie wiadomo kto zresztą, takiego dziaduka wileńskiego. Na szczęście natychmiast wpadł do miasta drugi oddział, odciął tego dziaduka i pytają się go: „Jak to jest kiedy ty umarszy?”. A on na to: „Wisza ja wisza, jeść chce się, nudno, ale my przywykszy”. To jest coś cudownego, bo faktycznie jesteśmy przyzwyczajeni do tego, że trzeba ostrożnie żartować, bo ktoś się może obrazić. Trzeba wywarzyć ten żart, aby się nie okazał nietaktem.

- To może dlatego na Wileńszczyźnie nie powstała satyra polityczna? Chyba tylko Zbigniew Lewicki próbował coś w tym kierunku robić?

Niestety nie byłam na występach kabaretu „Chata”, kabaretu który zaczynała się budować i zawalił się (śmiech). Lubię takie błyski sarkastycznego humoru, które Zbyszek Lewicki pozwalał w występach „Kapeli Wileńskiej”. Improwizacja jest bardzo trudną rzeczą, żeby było śmiesznie i na miejscu. Czasami tak „lapnąwszy” z rozpędu można bardziej popsuć niż trafić. Humor i satyra to bardzo ciężka praca. Bardzo żałuję, że nie byłam na tamtym koncercie. Mam jednak nadzieję, że Zbyszek — który jest człowiekiem utalentowanym, ze specyficznym poczuciem humoru — kiedyś do tego powróci.

- Czasami można spotkać się z zarzutami pod adresem Ciotki Franukowej i Wincuka, że posługują się gwarą międzywojenną czy nawet, że jest to gwara nieprawdziwa?

Po pierwsze, ja się nie utożsamiam ze sposobem mówienia Wincuka. Jego gwara i moja gwara trochę się różnią. Zresztą co to jest gwara? Jeśli pojedziemy gdzieś na prawdziwą wieś czy do małego miasteczka tam ludzie tak mówią. Nie wiem na ile mi się udaje, ale ja staram się mówić tak jak oni mówią. Dominik może bardziej archaizuje czy pozwala na jakieś nowotwory. Ja jednak staram się nie tworzyć nic nowego, tzn. nie udziwniać dla samego udziwniania. Jeśli używam jakiegoś zwrotu, to naprawdę ten zwrot jest gdzieś zasłyszany. Zresztą pod Niemenczynem mówią inaczej, w Solecznikach inaczej, a w święciańskim jeszcze inaczej.

- Czy słyszała Pani o inicjatywie „Pulaków z Wilni”, którzy używają już tej nowej wersji gwary wileńskiej. Co Pani sądzi o tym zjawisku?

Słyszałam. Przyznaję bez bicia, że rzadko zaglądam do Internetu. Być może będę krytykowana przez wszystkich, ale nie lubię Internetu. Lubię patrzeć w oczy człowiekowi. Mówić na żywo. Uważam, że komentarze w Internecie, bardzo często są komentarzami tchórzy, którzy się boją powiedzieć w oczy pewne rzeczy. Z samej inicjatywy bardzo się cieszę, że jest. Być może pojawi się możliwość nie monologowania, a dialogu jakiegoś. Tylko, nie daj Boże, żeby to były wzajemne „przepluwanki”. Aby nie było tak żeby nie było plucia jadem polskim na jad litewski — bo to byłaby pełna paranoja i absurd.

- Pani była wśród pierwszych organizatorów Zlotu Turystycznego Polaków na Litwie…

Jak mówił mój najmłodszy syn najpierwsziejszą…

- Jednak od pewnego czasu Pani już tej imprezy nie prowadzi. Dlaczego? Coś Pani się nie podoba?

Nie, absolutnie mi się nie przestało podobać. Być może zabrzmi patetycznie, ale przypominam to z największym sentymentem. To było trafne. Były rożnego rodzaju zdania, np. o pijakach na Litwie czy coś w tym rodzaju. Pijacy są wszędzie. A nawet jeśli już pić to trzeba uczyć się z kim, kiedy, jak i ile. Zresztą zloty tego nie uczyli… Równo na XX. zlocie, a propos byłam na każdym zlocie, powiedziałam sobie, że trzeba w czas odejść. Bo dalej to byłoby troszeczkę groteskowo. To jest moje zdanie, że zewsząd trzeba w porę odchodzić.

- Obecnie mamy pewne napięcie w stosunkach polsko – litewskich, czy Pani zdaniem śmiech nie byłby jakimś antidotum na zaistniałą sytuację?

Śmiech to oczywiście jest lekarstwo. To chyba jeszcze Arystoteles powiedział ileś tysięcy lat temu. Śmiech zawsze rozładowuje i pomaga. Tylko trzeba, aby obie strony potrafiły się śmiać. Nie tylko się śmiać, ale mieć poczucie humoru czy pokory. Specjalnie wybrałam się do „Teatru Młodzieżowego” (Jaunimo teatras) na „Serce w Wilnie” (kontrowersyjna sztuka teatralna Arvydasa Juozaitisa na temat spotkania w czyśćcu Dzierżyńskiego i Piłsudskiego – przyp. red,), aby samemu przekonać się co to jest: groteska, parodia czy satyra. Bo chcę mieć własne zdanie. Podobnie kiedyś dużo mówiło się o „Bożej Podszewce” (polski serial telewizyjny wyreżyserowany przez Izabellę Cywińską, który wzbudził w swoim czasie duże niezadowolenie w środowiskach kresowych – przyp. red.). Trzeba próbować.

Może właśnie młodym uda się stworzyć coś takiego jak Klub Wesołych i Pomysłowych (KWN - rosyjski odpowiednik kabaretów studenckich – przyp. red.), bo to jest fajna sprawa, jak jest drużyna z Estonii, Łotwy, Litwy, Rosji czy Kazachstanu i potrafią tak z siebie się śmiać. Tak na chama i od razu u nas się nie uda. Jest zbyt dużo nadętych patriarchów i wybrańców po jednej i drugiej stronie. Więc trzeba ostrożnie, taktownie i delikatnie…

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion