Nie wierzycie? Spróbujmy zatem wykonać proste ćwiczenie intelektualne i wyobrazić sobie, co by się stało, gdyby w ramach polityki „resetu” uwolniono zakładników – czyli gdyby Rosja uznała Kosowo, a Zachód – Osetię i Abchazję.

Można uznać, że Osetia i Abchazja to zemsta Rosji za Kosowo i będzie to prawda, ale prawda jest też taka, że mieszkańcy tych republik tak samo nie chcą mieć nić wspólnego z Gruzinami, jak Kosowarzy z Serbami. A Gruzini, podobnie jak Serbowie w Kosowie, też porządnie zapracowali sobie na niechęć u Osetyńców i Abchazów, którzy z kolei podobnie jak Albańczycy, wiedzieli dobrze, jak się porządnie odgryźć.

Co by stracił Zachód akceptując sytuację faktyczną na Kaukazie? Sojusznika w postaci Gruzji? Nie. Gruzja nie ma innego wyjścia, niż być sojusznikiem Zachodu tak samo, jak Serbia nie ma innego wyjścia, niż brnąć w stronę Unii Europejskiej wbrew rzucanej jej pod nogi kłodom. Co by zyskał? Możliwość uznania przez Rosję w zamian Kosowa i jeszcze mocniejsze przyciśnięcie Serbii, która – przecież – walczy już teraz nie o całe Kosowo, ale choć o jego północną część, i wszystko wskazuje na to, że i tę walkę przegra.

Wszyscy, oczywiście, włącznie z Amerykanami i Albańczykami, widzą oczywistą paralelę pomiędzy sprawą Kosowa i Abchazji/Osetii, ale na Zachodzie obowiązuje retoryka „specyfiki” Kosowa, która sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, że Kosowo popiera Zachód, a kaukaskie republiczki – Rosja. Czy w tym kontekście nie byłoby jednak warto z perspektywy Zachodu wymienić się zakładnikami z Rosją?

Uznanie Abchazji i Osetii przez Zachód, a Kosowa przez Rosję mogłoby odbyć się w ramach – na przykład – polityki „resetu” prowadzonego przez administrację Baracka Obamy. A posunięcie takie paradoksalnie mogłoby okazać się klinem wbitym w integralność samej Rosji i w jej pozycję na Bałkanach.

Rosja uznająca niepodległość Kosowa straciłaby bowiem obraz obrońcy południowej, prawosławnej Słowiańszczyzny, a uzyskanie „pełnokrwistej” niepodległości quasi-państw (i tak de-facto działających) mogłoby wpłynąć zachęcająco na domaganie się niezależności innych regionów w Rosji: od Kabardo-Bałkarii i Dagestanu po Tatarstan, a być może nawet – w którymś momencie – rosyjski Daleki Wschód. Co z kolei mogłoby skłonić Rosję do zmian wewnętrznych i stawania się państwem coraz bardziej „atrakcyjnym” dla własnych regionów i obywateli – bo za pomocą siły absolutnego porządku wprowadzić się w dzisiejszych czasach i dzisiejszej Rosji nie da – chyba, że posiłkuje się w tym „swoimi” satrapami, jak Ramazan Kadyrow w Czeczenii, który odwala za Rosjan całą brudną robotę. Ale znaleźć Kadyrowów dla wszystkich miejsc, w których pęka Rosja – nie ma jak. To jest, oczywiście, rodzaj political fiction. Ale obecne ustawienie Kosowo-Osetia/Abchazja to znany z filmów Tarantina „Mexican standoff”, w którym wszyscy celują sobie wzajemnie w głowę z rewolwerów. I ten standoff trwa, dopóki któryś z rewolwerów nie wypali.

Pytanie brzmi, gdzie nastąpi pierwszy strzał. Jak długo utrzyma się klincz i jakie zapalniki może uruchomić. Do serbskiej interwencji w Kosowie raczej nie doprowadzi, jeśli już – to do wybuchu zamieszek w Kosowie Północnym, a biorąc pod uwagę, że Serbowie w Kosowie Północnym są izolowani od Albańczyków, to raczej ani nie będą mieli do kogo strzelać, ani do nich nie będzie miał kto strzelać. Gorzej będzie, gdy siły międzynarodowe w końcu wycofają się z Północnego Kosowa. Wtedy dojść do rzezi, niestety, będzie musiało, i ta rzeź prawdopodobnie zakończy się kolejną interwencją i odłączeniem regionu kordonem sanitarnym od reszty Kosowa. I – być może – utworzeniem kolejnej administrowanej przez „międzynarody” strefy na Bałkanach.

Na Kaukazie natomiast nerwówka będzie trwała: Rosja będzie coraz częściej wywierać presję na Tbilisi (jak podczas ostatnich wyborów parlamentarnych w Gruzji), by uznała niepodległość Abchazji i Osetii, i nie będzie przebierała w środkach. Dopóki Gruzja nie stanie się członkiem NATO, będzie się można zapewne liczyć nawet z kolejnymi prowokacjami, ostrzeliwaniem przygranicznych terenów itd. A Gruzja nie stanie się członkiem NATO, dopóki kwestia Abchazji i Osetii nie zostanie rozwiązana (tak samo, jak Serbia nie wejdzie do Unii dopóki nie uzna podmiotowości Prisztiny).

Uznając Osetię i Abchazję, Zachód usunąłby wygodny dla Rosji punkt zapalny, na który Rosja powołuje się w stosunkach z Gruzją, a sama Gruzja, z amputowanymi ropiejącymi regionami, mogłaby w końcu stać się członkiem NATO. Do którego Rosja odnosiłaby się podobnie, jak odnosi się do państw bałtyckich: wrogo, lecz z pełną świadomością, że niewiele może zrobić poza atakiem cybernetycznym od czasu do czasu. Co prawda NATO niespecjalnie pali się do przyjmowania Gruzji w swe szeregi – a nuż Rosjanie zaatakują, a co wtedy? Ale dopóki NATO pozwoli szachować się Rosji w sprawie Gruzji – pozostanie w defensywie.