I bardzo dobrze, ale jakoś działania te – rzec można – są studyjne i ograniczone do prowadzenia dyskusji i dialogów w gronie ludzi, zatroskanych właśnie owymi stosunkami międzysąsiedzkimi. O debatach dowiadujemy się zazwyczaj po fakcie, ale czasem wypowiadający się potrzebują słuchaczy i wtedy uzyskują one nagłośnienie.

Unikam roli wypełniacza sali, bo i jest to zajęcie doprawdy trudne. Człowiek głupio się czuje, słuchając pouczeń, wstyd bywa przed kolegami Litwinami za poziom medytacji – zamiast kruszyć stereotypy, pogłębiają je jeszcze bardziej. Jakoś nie wypada poprawiać ekspertów, w tym zacnych profesorów, orłów medialnych.

Tak naprawdę, to człowiek ze strony nie ma żadnej możliwości zabrania głosu na takim forum. Przemawiający wiedzą lepiej – byli na Litwie, cepeliny jedli i „trzy dziewiątki” pili! Zwykle zaczynają swoje monologi tak: „Jako jako minister (radca, doradca, ambasador, polityk, artysta, często były – niepotrzebne skreślić)…” Albo: „Pamiętam takie zdarzenie z moim przyjacielem Litwinem (tu pada jakieś nazwisko)…”

Debaty międzynarodowe najczęściej odbywają się w miejscach magicznych i historycznych dla naszych krajów. Na skupienie się dobrze wpływa miejscowość uzdrowiskowa, choć Wilno, Warszawa czy Kraków ciekawe są o każdej porze roku.

Przemawiających można podzielić na kilka grup. Do pierwszej zaliczam elitę – „dyplomatów”. Biegle i umiejętnie potrafią oni znaleźć błędy po obu stronach i je napiętnować. To jest najbardziej bezpieczna i poprawna politycznie opcja. Następną grupę mogą stanowić eksperci, przekonani, że są to koszty, jakie płacą „młode demokracje” i że odmrożone nacjonalizmy przechodzą proces metamorfozy w kierunku otwarcia się na innych. Kolejni przebaczają i proszą o przebaczenie. Jeszcze inni są spod znaku multi-kulti, tolerancji bez granic. Niemało takich, którzy wszystkiego mają po trochu.

Najlepiej na stosunkach wychodzą eksperci-dziennikarze, ponieważ swój punkt widzenia – jakim on by nie był – i tak dodatkowo sprzedadzą czytelnikowi. Nie każdy przecież się połapie, że może to być kit. A jeśli i połapie się, to co z tego?

Mimo tych różnic, krąg referentów i moderatorów bywa ten sam. Wygląda na to, że nie ma innych, zatroskanych stosunkami, którzy by chcieli ich naprawienia. Złośliwi mówią, że na złych stosunkach można dobrze zarobić, a przynajmniej zaistnieć w mediach.

Różne opcje uzdrawiaczy wynikają też z postawy wobec Polaków na Litwie. Jedni uważają, że to ciemna masa i hołota, którą najlepiej skreślić w imię świetlanej przyjaźni z sąsiadami. Inni, że nie. Nasze stosunki byłyby może tak dobre, jak z Estonią czy Finlandią, gdyby tych Polaków na Litwie nie było! Mimo, że bywają oni podmiotem rozmów, podczas debat wszystkie opcje znakomicie obchodzą się bez opinii i obecności litewskich Polaków.

Poszczególne grupy dialogowe konkurują ze sobą, inicjują nawet listy otwarte, zbierają podpisy poparcia, a nawet organizują akcje protestacyjne. Rywalizacja bywa ostra, ponieważ na rozwinięcie swojej misyjności wszystkie grupy potrzebują również środków. To przypomina odpowiedź Radia Erywań na pytanie, czy w przyszłości nie będzie wojny. Wojny nie będzie – odpowiedziało słynne Radio – tylko rozpęta się taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie pozostanie.

Oczywiście, traktujmy tę przypowiastkę z wielkim przymrużeniem oka. Na pewno z konkurowania uzdrawiaczy stosunków nic groźnego nie wynika, bo z tego w ogóle mało, a najczęściej nic nie wynika. Cepeliny i chłodniki, bigosy i flaki, z kieliszeczkiem narodowych nalewek, mogą stokroć lepiej służyć poprawie naszych relacji, jeśli zostaną spożyte, po konkretnej pracy, która pozostawia namacalne wyniki. Dlatego zamiast powoływać kolejne komitety, z rozmydlaniem problemu i ględzeniem o sprawach oczywistych, popatrzmy, co możemy zrobić w tym zakresie przez pryzmat partnerskiej współpracy. Jest tyle dziedzin, w których możemy być sobie potrzebni!