Wbrew pozorom nie był to wyczyn szczególnie bohaterski, chociaż na zdjęciach kąpiel w otoczeniu pokrytych lodem gór oraz ludzi w ciepłych kurtkach i spodniach narciarskich, wygląda... niezwykle.

Szczególnie, że jest to kąpiel bądź co bądź w wodach antarktycznych. Możliwa de facto jedynie na wyspie Deception, która jest wierzchołkiem stożka aktywnego nadal wulkanu i słynie z gorących źródeł, które dają szansę zażycia antarktycznej kąpieli na świeżym powietrzu. Parująca woda sączy się wprost z czarnego, wulkanicznego piasku, spływa do kaldery i ogrzewa wodę w promieniu mniej więcej metra lub dwóch metrów od brzegu do temperatury +10-13 stopni. Karaiby to nie są, ale czego się nie robi, aby mieć zdjęcie w plażowym kostiumie, po kolana w ostatnim oceanie jaki pozostał mi do „zaliczenia” - Oceanie Południowym (dzisiaj geografowie - wbrew temu czego uczono mnie w szkole - wyróżniają na świecie pięć oceanów: Arktyczny (Lodowaty Północny), Atlantycki, Indyjski, Spokojny oraz właśnie Południowy (czyli Antarktyczny), na który składają się wody otaczające Antarktykę (zazwyczaj ich temperatura nie przekracza +2-3 stopni))!

Lądowania na Antarktydzie: Neko Harbour i Paradise Bay

Na wyspie Deception wylądowaliśmy jednak dopiero ostatniego dnia naszej antarktycznej odysei, zaś wcześniej mieliśmy między innymi dwa lądowania na kontynencie. Oba w dniu 10 marca. Najpierw w odkrytej przez Adriana de Gerlache Neko Harbour, a następnie w Zatoce Rajskiej (Paradise Bay).

Zodiaci suną wolno do pustego brzegu lawirując wśród lodowej kry, gęstym labiryntem pokrywającej całą Zatokę Neko. Kry ocierają się o gumowe burty, z chrzęstem kruszą się pod uderzeniami zodiaku. Jeszcze tylko skok do płytkiej wody i ... już. Jestem na Antarktydzie! Chrzęszczą pod gumiakami drobne kamienie i pingwinie guano, które pokrywają cały brzeg zatoki. Ciekawie przyglądają się nam pingwiny gentoo. Antarktyda... Moi bliscy opowiadają, że gdy byłem mały ciągle rysowałem w zeszytach ten podobny do olbrzymiego ślimaka kontynent. Nie pamiętam tego, ale pamiętam, że później zaczytywałem się książkami opowiadającymi o przygodach Cooka, Bellingshausena, Dumont d'Urville’a, Shackletona, Nordenskjölda, Scotta, Amundsena… Czy mogłem wówczas marzyć, że kiedykolwiek postawię stopę na tym lądzie? Nie, bo dla nas, urodzonych i żyjących w ZSSR podróże zagraniczne były czymś z pogranicza science i fiction. Nawet do Polski. A jednak o to jestem na Antarktydzie, u nasady Półwyspu Arctowskiego.

Łagodne zbocze pokryte śniegiem zachęca do wspinaczki. I chociaż jeszcze na Cuverville Island przysiągłem, że już nigdy przenigdy nie będę się nigdzie wspinał, znów wdrapuję się – raz po raz przewalając się w głęboki śnieg, a to znów się ślizgając po lodowym pokryciu - na wysokość około 200 metrów. Panoramiczny widok, który roztacza się z niedużego skalnego wzniesienia zapiera dech w piersiach! Niestety okazuje się, że w moim aparacie fotograficznym wysiadły baterie…

Wokół góry, a w dole zatoka, w której odbijają się czarne skały i błękitne klify lodowców. Co jakiś czas trzask i grzmot obwieszcza, że z lodowca spłynęła do zatoki kolejna góra lodowa, która teraz będzie miesiącami dryfowała po wodach Antarktyki pozwalając odpoczywać zwierzętom w ich dalekich wędrówkach. 

Paradise Bay – to z kolei zupełnie inna para kaloszy. Piękna duża zatoka w otoczeniu gór i lodowców. Znajduje się tu opuszczona argentyńska stacja antarktyczna „Brown”, ale na miły początek organizujemy sobie spływ zodiacami między wypełniającymi ją górami lodowymi. Nasze małe łódki płyną labiryntem mniejszych i większych lodowych gór z których natura uformowała najbardziej fantazyjne rzeźby. Przed nami wyrastają z wody pałace, zamki, potężne portyki. W zależności od kąta załamania promieni słonecznych i gęstości lodu ukazuje on coraz to inne barwy; seledyn przechodzi w turkus, błękit w róż. W tej zimnej i nieskazitelnej scenerii na gigantycznych krach dryfują niespiesznie foki, pingwiny oraz kormorany.

Nieoczekiwanie zauważamy w pobliżu cztery wieloryby. Kilkunastometrowe humpbaki też nas dostrzegli i zaczynają opływać szerokim lukiem. Gasimy silniki i z fotoaparatami gotowymi do „strzału” celujemy w wodę. Nieoczekiwanie olbrzymi humpbak wynurza się zaledwie w dwóch-trzech metrach od łodzi, majestatycznie nurkuje i przepływa pod nami niemal ocierając się o dno zodiaku. Stoimy z rozdziawionymi gębami… Ale fart!

Bimber na Antarktydzie

Po przepłynięciu wczesnym rankiem niezwykle wąskim i niebezpiecznym dla żeglugi Lemaire Channel na jedynej ukraińskiej stacji antarktycznej pojawiliśmy się wczesnym rankiem 11 marca. Czekali już na nas Sasza Połuden’ i Pasza Silin. Podszedłem natychmiast do pierwszego i zagadałem po rosyjsku. „Oooo, swoi!” — ucieszył się Sasza. „Pasza, zawołaj Pułkownika! Mamy tu swojego parnia z Wilna, zorganizujemy mu osobną wycieczkę”.

Ukraińska stacja antarktyczna „Akademik Wernadskij” vel „Vernadsky” pojawiła się na mapie Antarktydy w 1996 roku, gdy Brytyjczycy przekazali Ukrainie za symbolicznego funta szterlingów swoją starą bazę „Faraday”. „Wiesz, wszyscy nam wypominają, że dostaliśmy tę stację za jednego funta, ale nikt nie chce słyszeć, że musieliśmy zainwestować kolejnych pół miliona w jej remont oraz zobowiązać się do kontynuowania brytyjskich badań meteorologicznych oraz nad fenomenem dziury ozonowej, które też sporo kosztują” — żali się kucharz Oleg Kurus i polewa mi bimber. Bimber na Antarktydzie?

„Rozumiesz dostajemy na rok bardzo skromny przydział alkoholu, niby nikt tu z nas nie upija się, ale go zawsze brakuje. Chociaż pijemy tylko w sobotę, gdy zgodnie z zapoczątkowaną jeszcze przez Brytyjczyków tradycją, cała ekipa przywdziewa garnitury i zawiązuje krawaty, i zbiera się w barze na uroczystą kolację. Muszę na tę okazję przygotować zawsze coś specjalnego, a uwierz mi jest to cholernie trudne, gdy do dyspozycji masz jeno stos konserw. W pierwszych miesiącach ciągle coś piekłem, ale teraz już straciłem inwencję twórczą i czekam tylko na zmianę, która w następnym tygodniu przybędzie” — opowiada Oleg, który zanim się zawerbował do Antarktyki miał własną restauracyjkę w Kijowie, i wyjmuje z zamrażarki butelkę czystego jak łza samogonu. „Z czego pędzę? Wszystko jest cholernie proste: woda, cukier, drożdże” — śmieje się kucharz.

Stacja „Vernadsky” jest nieduża. Ekipa liczy zaledwie 11 osób, spacer po pomieszczeniach służbowych trwa jakiś kwadrans i kończy się na poczcie, gdzie można wysłać kartkę do domu, w sklepie z pamiątkami, w którym można kupić wyprodukowane na miejscu koszulkę, magnes na lodówkę lub… matrioszkę oraz w barze, gdzie można napić się jedynego w swoim rodzaju antarktycznego bimbru po 3 dolce za kieliszek. „To najbardziej południowy bar na świecie… Pij, pij, z ciebie pieniędzy nie wezmę! Odbije swoje na Amerykańcach i Chińczykach” — śmieje się Oleg. Ceny są kosmiczne, ale przecież każdy chce mieć namacalną pamiątkę bytności na końcu świata. Już po chwili pracownicy bazy mają pełne ręce roboty – sprzedają znaczki i pamiątki, nalewają bimber, stemplują kartki pocztowe, wbijają pieczątki z pingwinami do paszportów, a matrioszki znikają z lady jak świeże bułeczki. Nie narzekają, bo to doskonała okazja dorobienia kilku dolarów do pensji. Już za tydzień przybędzie zmiana, a XVII. Ukraińska Ekspedycja Antarktyczna uda się do domu. „Ekspedycja czyli zmiana trwa rok i w zasadzie po roku wszyscy mają tej Antarktydy po czubek nosa” — opowiada Sasza. „Znam tylko jednego człowieka, który tu ciągle wraca, to nasz szef, Mikoła Stariniec, on już spędził na Antarktydzie łącznie siedem lat.”

„O, Litwa!” – woła na widok kartki zaadresowanej do Wilna Stariniec. „W tym roku już był u nas jeden pacan od was. Szkoda, że jak dotychczas nie doczekaliśmy się jeszcze ani jednego turysty z Ukrainy…” Czas na przyjemnych rozmowach mija niezwykle szybko i najwyższy czas wracać do kontynuowania naszej podróży, a Ukraińcom do pisania odczytów i sprawozdań z rocznej działalności.

Następnego dnia lądujemy jeszcze na wyspie Petermanna, słynącej z olbrzymiej kolonii pingwinów Adelie. Niestety te najdelikatniejsze z pingwinów są jednocześnie najbardziej ciepłolubne. Marzec - to dla nich już stanowczo zbyt zimny miesiąc, większość wywędrowała na Północ kilka tygodni wcześniej. Spotkaliśmy więc na wyspie zaledwie kilku. Lądujemy też na wulkanicznej wyspie Danco, nazwanej na cześć kolegi Arctowskiego belgijskiego geologa Emile’a Danco (zmarł w czasie ekspedycji de Garlache’a), i ruszamy ku wyspie Deception.

Antarctic Historic Heritage

Na początku XIX wieku łowcy wielorybów i fok, którzy jako pierwsi zaczęli zapuszczać się w wody Antarktyki, odkryli u wrót Antarktydy niezwykłą wyspę - wystający ponad powierzchnię oceanu wierzchołek dawnego wulkanu, w którego dawnym kraterze utworzyła się wielka, wypełniona wodą kaldera, do której prowadzi wąski, zaledwie 200-metrowej szerokości przesmyk. Przesmyk trudno odnaleźć i patrząc na wyspę z daleka trudno odgadnąć, że kryje ona taką niespodziankę. Stąd nazwa – Wyspa Zwodnicza (Deception Island). Po przejściu przesmyku, nazywanego Neptune’s Bellows statek wchodzi na spokojne wody jednego z najwspanialszych na świecie naturalnych portów, będącego w tej krainie częstych sztormów idealnym schronieniem dla żaglowców.

Na brzegu zatoki Whalers Bay, przy szerokiej plaży z czarnego, wulkanicznego piasku stoją zabudowania opuszczonej stacji wielorybniczej: rozpadające się baraki (Biscoe house), zardzewiałe piece i zbiorniki. W czasie rozkwitu antarktycznego przemysłu wielorybniczego (w latach 1913-29) wyspa była bowiem pełna ludzi i statków, działało tu kilkanaście fabryk wielorybniczych. Przez lata eksploatowali oni zasoby Antarktyki, dorabiając się fortun na wytapianiu tłuszczu z wielorybów i fok. Kiedy podczas Wielkiego Kryzysu w latach 30. XX w. ceny gwałtownie spadły, stację wielorybniczą na Deception Island porzucono, a ostatnia erupcja wulkanu w 1969 r. doszczętnie zniszczyła większość zabudowań, cmentarz oraz dwie stacje polarne. La belle epoque skończyła się bezpowrotnie.

Jest też zasypany lodem hangar, w którym Brytyjczycy w latach II Wojny Światowej przechowywali samoloty uczestniczące w tajemniczej operacji „Tabarin”. Wszystkie te miejsca należą zgodnie z Traktatem Antarktycznym do Antarktycznej Historycznej Spuścizny i podlegają ochronie, jednak na ich konserwację i remonty nikt nie ma pieniędzy, więc spuścizna powoli rdzewieje i rozpada się na kawałki. Trudno jednoznacznie ocenić czy to dobrze, czy to źle, bo Antarktyda to przecież jedno z ostatnich (jeśli nie ostatnie) tak prawdziwie dzikich i naturalnych, nieskażonych przez człowieka miejsc na świecie. Antarktyda jest kontynentem ziemskich rekordów: najbardziej wietrzny obszar kuli ziemskiej, kontynent posiadający największą średnią wysokość i równocześnie kontynent najbardziej suchy. Na Antarktydzie znajduje się sześć biegunów: geograficzny, magnetyczny, geomagnetyczny, zórz, zimna i niedostępności. To kontynent, gdzie woda i lód, a nie kalendarz i zegarek wyznaczają program wyprawy. Ślady ludzkiej obecności są tu tak samo obcymi elementami, jak tajemnicze przedmioty ze Strefy w książce braci Strugackich „Piknik na skraju drogi”…

Takich śladów jest w Antarktyce sporo, ale przy naturalnym pięknie i potędze antarktycznej przyrody nie rzucają się one w oczy. Obok bazy „Vernadsky” odwiedziliśmy np. budynek dawnej brytyjskiej bazy z lat 30-40. ubiegłego wieku czyli tzw. Wordie house. Podobno w tym niedużym drewnianym domku straszy, przedmioty przesuwają się samoistnie, słychać jakieś krzyki i głosy… W zatoce Foyn Harbour mogliśmy natomiast zobaczyć z każdym rokiem pogrążający się coraz bardziej do wody na wpół zatopiony wrak norweskiej fabryki wielorybniczej „Guvernøren”, która zatonęła w zatoce w roku 1921, a na pobliskich wysepkach resztki po łodziach wielorybniczych, harpunach i innych urządzeniach powoli znikające pod powolnym, ale nieustannym naporem lodu, mrozu, śniegu, wiatru i morskich fal...

Antarktyczną przygodę kończymy na wyspie Zwodniczej. Jak okiem sięgnąć, rozciąga się czarna wulkaniczna plaża. Lodowiec jest doszczętnie przysypany popiołem, kalderę wulkanu wypełnia woda. W jednej z jej ścian widnieje tzw. Okno Neptuna. Stąd podobno amerykański podróżnik Nathaniel Palmer jako pierwszy człowiek dostrzegł na horyzoncie kontur Antarktydy (rosyjskie źródła przyznają pierwszeństwo Bellingshausenowi, argentyńskie – anonimowym łowcom fok z Patagonii itp.). Nam tego wyczynu – mimo doskonalej widoczności - nie udało się jednak powtórzyć. Wracamy na statek i zaczynamy powolny odwrót „na z góry upatrzone pozycje w kierunku Cieśniny Drake'a.”
Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (20)