Autorem scenariusza do „Samych Swoich” był Andrzej Mularczyk, dla którego pierwowzór Pawlaka stanowił jego stryj – przesiedleniec spod Trembowli. Jak wspominał:

"Mój stryj, Jan Mularczyk, był sołtysem we wsi Boryczówka pod Trembowlą. Kiedy wysiedlano stamtąd wszystkich Polaków i wywożono na Ziemie Zachodnie, stryj musiał być do końca, jako „gołowa sieła”, czyli sołtys. I dlatego jechał późniejszym transportem z inną wsią. Pociąg się zatrzymał gdzieś w okolicach Tymowej, między Lubinem i Ścinawą. I tam stryj zobaczył znaną sobie krowę z ułamanym rogiem, własność nielubianego sąsiada. Mućkę po prostu. Pomyślał wtedy: - Ot dojechał ja do swoich... I wysiadł, kazał odczepić swój wagon. Ta scena, żywcem zapisana w „Samych swoich”, jest całkowicie prawdziwa. Kanwa tego filmu jest w ogromnej części opowieścią stryja. Ja jej tylko uważnie wysłuchałem". (Cyt za: sami-swoi.cba.pl )

Historia opowiedziana przez Jana Mularczyka została niemal wiernie odtworzona w filmie. Istotnie, w powojennym tyglu ludnościowym, w zetknięciu z przybyszami odmiennymi pod względem mowy, tradycji, mentalności i doświadczeń minionej wojny zetknięcie ze „swoimi” (choćby niegdyś byli to najgorsi wrogowie), dawało poczucie wspólnoty wobec tego co obce i nieznane. Owo zetknięcie przedstawicieli dwóch grup społecznych – przesiedleńca z Kresów i przybysza z centralnej Polski, w filmie doskonale obrazuje rozmowa Pawlaka z Warszawiakiem (w tej roli Witold Pyrkosz), który bierze Pawlaka „na muszkę” gdy ten bezskutecznie szuka pomocy dla rodzącej żony:

"(Warszawiak): -Skąd Pan jesteś?
(Pawlak): - Zza Buga.
- No to całe szczęście.
- Szczęście.. tylko dla kogo?
- Ooo Warszawiaka, to bym pod lufą nie trzymał.
- A my zza Buga to gorsze?
- A my w okupację więcej przeszli.
- A my przejechali!
- Ja w obozie byłem!
- oo Za szmugiel!
- Tak… ale granatów!
- A ja kontygentów nie dawał!
- A ja raz Niemcowi w mordę dałem o!
- A my dwie pacyfikacje przeszli…
- No tak, a ja z robót uciekłem
- … żeby mnie do reszty ograbić (_Sami Swoi_, reż. Sylwester Chęciński, 1967, cyt. ze ścieżki filmowej)".

Ta swoista licytacja doświadczeń wojennych niesie ze sobą szereg nieufności i uprzedzeń. Dla kresowych repatriantów migranci z centralnej Polski pozostawali centralakami, złodziejami czy bosymi Antkami. I na odwrót: zabugole, parsiuki, ukraińcy – to niektóre przydomki, jakimi przybysze z centralnej Polski obdarzali Kresowiaków. Wielonarodowa rzesza ludzi różnie radziła sobie w powojennym prowizorium. Jednym z wyjątkowo popularnych sposób był szaber czyli przywłaszczania rzeczy „bezpańskich,” nad którymi nikt nie sprawował należytej opieki. Dzięki temu procederowi ziemie zachodnie zostały ironicznie ochrzczone mianem „ziem wyzyskanych,” a Wrocławski Plac Grunwaldzki stał się swoistą mekką handlu mieniem poniemieckim (stąd jego potoczna nazwa szaberplac). Tak ówczesną atmosferę na placu opisywał matematyk Hugo Steinhaus: 

"Na placu Grunwaldzkim bezustannie trwa bitwa pod Grunwaldem. Tysiące łapserdaków, kanciarze, szabrownicy, rozwłóczeni żołnierze, Sowiety, Żydzi, paniusie skromnie spekulujące i pospolici złodzieje, z drugiej strony Niemcy z białymi opaskami (…) największa kupa dziadów na największej kupie cegieł i rumowiska w Europie (Cyt za: Galos A., Wrocław w ostatnim półwieczu, „Rocznik Wrocławski” 1995, nr 2, s.26).
A cóż odnajdujemy na filmowym jarmarku, na który Witia Pawlak udał się celem kupna kota? Ano widzimy przechadzającego się sprzedawcę świętych obrazków w dużym asortymencie („Święty Józef, Święty Antoni, Wszyscy Święci”); ubrania, buty, futra, lampy, przedmioty codziennego użytku… Słowem: wszystko co dusza zapragnie. Jednak trzeba być czujnym! Chwila nieuwagi, a Witia o mały włos nie straciłby roweru, którym zainteresował się sprzedawca damskich sukien i lakierków. Jak wiemy rower posłużył wszakże jako część zapłaty za kota – ale nie byle jakiego, bo „z miasta Łodzi…”.

Znamiennym pozostaje fakt, iż doskonale znane są poszczególne miejsca, w których powstawał film (dla przypomnienia: sceny w miasteczku zostały nakręcone w Lubomierzu, domy Kargula i Pawlaka oraz kaplica cmentarna po dzień dzisiejszy stoją w Dobrzykowicach niedaleko Wrocławia, zaś stacja kolejowa w Czernicy była miejscem przywitania Johna Pawlaka), zaś filmowe nazwy miejscowości, w której osiedliły się obie rodziny, jak i pobliskiego miasteczka pozostają ukryte. Jedyną wspomnianą miejscowością w filmie pozostają kresowe Krużewniki – gdyż to tam znajdował się „prawdziwy” dom obu rodzin. Miejscowości na ziemiach zachodnich pozostały anonimowe jako uniwersalny przykład tysiąca podobnych historii – „wrzucenia” w obce, nieznane, bezimienne terytorium. Delikatnie zostały również zaakcentowane pewne różnice cywilizacyjne. Mania Pawlakowa nieco bezradnym wzrokiem oglądająca węglową kuchnię, babcia – która boleśnie odczuwa brak pieca (a tym samym brak miejsca do spania), czy w końcu sam Pawlak, który postęp mechanizacji w rolnictwie skwitował słynnym zdaniem: „powymyślali te durackie maszyny, bo siły w rękach nie mieli.”

Oczywiście nie brakuje w filmie akcentów stricte propagandowych (np. agitacja na rzecz hasła 3 x Tak w Referendum z 1946 r. ). Jak jednak podkreślał w swoich wspomnieniach reżyser Sylwester Chęciński, przez długi czas projekt filmu nie mógł znaleźć uznania wśród zespołów filmowych. Dopiero „Iluzjon” wyraził zainteresowanie projektem. Jednocześnie – w wydawałoby się tak „lekkiej” produkcji jak komedia o zabużańskich repatriantach, nie brakło cenzorskich ingerencji. Jak po latach wspominał Chęciński:

"Opracowaliśmy pewną strategię walki z cenzurą. Kiedy chcieliśmy, żeby jakiś dowcip został w filmie, to oklejaliśmy te sceny innymi dowcipami, pikantniejszymi ideowo. Myśli pani, że takie zdanie: A ileż razy można człowieka wyswabadzać, było takie sobie leciutkie? Nie, ono dawało do myślenia. Tak nie można było sobie wtedy zadowcipkować. Ale wycięto to, czym je okleiliśmy. I to akurat zostało. Takie nasze małe zwycięstwa. Ale nie mogę powiedzieć, że miałem jakieś straszne kłopoty z cenzurą. Nie." ( R. Wojciechowska, Nie ma na nich mocnych. Rozmowa z Sylwestrem Chęcińskim, „Dziennik Zachodni,” nr 7/2007, cyt. za: http://wesly.republika.pl/wywiad.html )

Dzieło Sylwestra Chęcińskiego po latach ogląda się jak barwny (dosłownie – bo wszakże film doczekał się koloryzacji) fresk, obrazujący perypetie zabużańskich przybyszy w „nowym, wspaniałym świecie.” Co ciekawe, kresowa gwara, która wypełnia film podczas realizacji była dla niektórych aktorów prawdziwym przekleństwem. Dla Wacława Kowalskiego, który pochodził z Kresów, charakterystyczny akcent nie sprawiał żadnego problemu. Natomiast Władysław Hańcza (który był już wówczas – w przeciwieństwie do Kowalskiego - znanym i poważanym aktorem), kompletnie nie mógł sobie z nim poradzić. Do dziś mało znany pozostaje fakt, iż w pierwszej części filmowej trylogii o Kargulu i Pawlaku, głosem Kargula mówi Bolesław Płotnicki (z kolei głosu filmowej Jadźce graną przez Ilonę Kuśmierską użyczyła Elżbieta Kępińska).

Mijają lata, a „Sami Swoi” dalej bawią, wzruszają i…. uczą. Jak bowiem młodemu pokoleniu w miarę przystępny sposób przedstawić tygiel powojennych dni widziany oczyma zabużan na Ziemiach Zachodnich? Pokazujmy im „Samych Swoich,” oczywiście zaznaczając, że sąsiedzi naszych dziadków niekoniecznie zaorali im miedzę „na trzy palce.” Tak postrzegana produkcja Sylwestra Chęcińskiego staje się zdecydowanie czymś więcej niźli jedynie „kultową komedią” – jest także doskonałym materiałem edukacyjnym, dla kolejnych pokoleń, którzy tamtych „gorących” dni nie pamiętają.