Co najbardziej uderza w języku współczesnej polskiej polityki?

Zastanawia mnie ciągłe używanie przez polityków PiS wyrażenia „tak naprawdę”. Sugeruje to, że rzeczywistość ma swoją głębszą stronę, tę bardziej prawdziwą i oto my ją odsłaniamy swoimi rewolucyjnymi twierdzeniami. Mała konkretność ich wypowiedzi, połączona z dużą jej emocjonalnością przypomina mi późnego Gomułkę. Ale obok tych spadkobierców komunistycznej maniery mamy grupę polityków świetnie wyszkolonych retorycznie.

A kto jest najlepszym mówcą?

Zbigniew Ziobro. Gdyby był moim studentem, szczerze bym go pochwalił. Weźmy taki przykład użycia przez niego sofizmatu „Nie wiadomo, czy prezydent Majchrowski jest tylko nieudacznikiem, czy też przestępcą”. Ten sofizmat „udaje” bardzo rzadko spotykany sylogizm, zwany dylematem. Owo wręcz poetycko brzmiące wyrażenie połączone jest z zabójczą presupozycją, nie pozwalającą na jakąkolwiek obronę osobie, określanej w ten sposób. Ona musi być albo tym, albo tym. Draniem lub głupcem. Nie pozostało nawet odrobiny miejsca na domysł, że być może jest godnym szacunku człowiekiem. Ziobro jest niesłychanie sprawny w budowaniu takich sformułowań, a dodatkowo jest szalenie agresywny.

Weźmy inny przykład: „każdy ma prawo do autokompromitacji”… To zbitka intrygująca! „Autokompromitacja” ma niewątpliwie wydźwięk negatywny, natomiast wcześniejsze „każdy ma prawo” – pozytywny. W połączeniu brzmi to bardzo oksymoronicznie, śmiem rzec – barokowo. Ziobro pokazał nam również ostatnio, że potrafi świetnie używać synonimów, czyli np. nazywać rzeczy takimi nazwami, które sugerują naturę tych rzeczy zupełnie inną, niż prawdziwa.

Aby wyjaśnić istotę tego chwytu, przytoczę pewną historię. Kiedy rosyjskie wojska strąciły samolot pasażerski, TASS podała informację, że lot tego południowokoreańskiego samolotu został przerwany. Niby faktycznie lot został przerwany, ale strącić samolot, a tym samym zabić ponad sto osób, a przerwać lot i wysłać te same osoby do hotelu, to jest znacząca różnica. Powiedzmy, że nasz minister nazywając propozycję korupcyjną (tj. uzyskania nienależnych korzyści za załatwienie sprawy) „zwykłymi negocjacjami” uczynił gest analogiczny do gestu agencji TASS.

Czy tylko on zasługuje na pochwałę?

Także Andrzej Lepper i Jan Maria Rokita. Lepper jest niesamowicie trudny do przegadania. Mój kolega językoznawca, dr Marek Kochan, nazwał ulubioną przez Leppera figurę słowną „egzaminatorem”. Chodzi tutaj o nieustanne przywoływanie w formie pytań zarzutów typu: wyście już rządzili, wyście to czy tamto robili (pytania brzmią np. A co? Czyście już nie rządzili?). Obrona przed nim jest trudna, bo przecież na pytania retoryczne z zasady się nie odpowiada.

Odbyła się kiedyś dyskusja Rokity z Lepperem w radiu i, o dziwo, Rokicie udało się przegadać Leppera, ale tylko dlatego, że zaczął używać tych samych chwytów, walczyć tą samą bronią, którą był atakowany. Rokita jest prawnikiem, a co za tym idzie był szkolony retorycznie. Wie, jakie działa ma wytoczyć i gdzie je ustawić. Natomiast Lepper jest talentem zupełnie samorodnym, choć ostatnio nieco szlifowanym.

To niedoszlifowanie wychodzi na wierzch w ciekawy sposób. Na wezwanie Giertycha do odnowienia koalicji, Lepper odpowiedział mniej więcej tymi słowy: No tak, najpierw Samoobronę opluto, a potem wyciera się tę wypocinę. Skąd „wypocina”? Otóż najpewniej Pan Wicepremier nie zna literackiego słowa „plwocina” (jest dość rzadkie), być może nasuwało mu się tylko określenie gwarowe, np. „plucina”. Starał się jednak go uniknąć, świadom gwarowości „pluciny” i tego, że użyta w oficjalnej wypowiedzi gwara jest źle postrzegana. No i powiedział coś, co uznał za podobne. Stąd mamy „wycieranie wypociny”. Nawet rytmicznie brzmi.

A jak przemawiałby Lepper wykształcony?

Miał tę szansę. Wychował się w czasach PRL-u, miał dostęp do szkoły, bezpłatnej nauki, do książek. Lecz zamiast tego ponoć wybrał boks i różne inne sprawy. Poza tym, gdyby się uczył, byłby teraz inną osobą i automatycznie innym mówcą. Osoby wykształcone zwykle dużo myślą – zanim coś powiedzą, a ich wypowiedzi nie są tak nasączone agresją.

Agresywne zachowania językowe zdarzają się też wykształconym politykom…

Co innego agresja świadomie przybierana, co innego nieświadomie. Mam wrażenie, że kiedy premier czy prezydent wygłaszają agresywne przemówienia, są one jednak ułożone. Ułożone w ten sposób, aby były agresywne. Ta prawidłowość dotyczy nie tylko agresji, ale i np. pojawiania się błędów językowych. Jest na przykład taki chwyt retoryczny, zwany anakolutem. Polega on na popełnieniu błędu. Mówca popełnia błąd, a co za tym idzie, staje się w naszych oczach tak zaangażowany w ideę swojej mowy, że aż mu mowę odjęło. Takie chwyty były używane już kilka wieków temu. Anakoluty można znaleźć w „Odprawie posłów greckich” Jana Kochanowskiego, w wierszach Sępa Szarzyńskiego.

Język współczesnej polityki przypomina „nowomowę”? Tę sprzed 50 lat?

Ta hydra jest wieczna, a przede wszystkim specyficzne zjawisko nowomowy nie istnieje. To mit naukowy, jak teorie rasowe z końca XIX wieku. A samo słowo znaczy niewiele, jest agresywne i służy walce politycznej.

Np. jedna z definicji nowomowy głosi, że składają się na nią takie wyrażenia, które nie są w stanie rzetelnie opisać rzeczywistości, ale tylko pokazać stosunek mowiącego do tej rzeczywistości. Dochodzi tu do przewagi funkcji ekspresywnej nad poznawczą. Istnieją liczne elementy mowy retorycznej, które to potrafią, są wyspecjalizowane w czynieniu chaosu w ludzkich umysłach. I te elementy występują od początku świata, odkąd człowiek po raz pierwszy chciał przekonać drugiego człowieka do czegoś, nie mając autentycznych argumentów na poparcie swoich racji. Przymuszanie, naciskanie za pomocą słowa, robienie siana z mózgu za pomocą słów, to wszystko są rzeczy prastare i obojętnie, z jakim ustrojem mamy do czynienia, z jaką siłą polityczną – zawsze politycy próbują przekonać do swoich racji, stosując niezbyt czyste środki.

Ten sam proces widzimy w innych dziedzinach, np. w reklamie. Kiedy słyszę reklamę mówiącą: „będziesz miała o 50% bardziej puszyste włosy”, to myślę, że rzeczowość wymagałaby, aby określić, w stosunku do czego liczyć te 50%, skąd wiadomo, że właśnie o 50 %, i jak to zostało zmierzone? Reklama i marketing to dziedziny używające tych samych metod językowo–retorycznych, co polityka.

Kwestia następna – skąd tyle angielszczyzny. Czy konieczne są określenia takie jak „clubbingować”, czy „być cool”?

Musimy „clubbingować”, ale nie musimy być „cool”. Dlaczego? Otóż język ewoluuje, jest w trakcie nieustannej przemiany. Ponieważ ma nieść informację o rzeczywistości, to jego żelaznym prawem jest zmieniać się w momencie, kiedy zmienia się owa rzeczywistość, w dodatku zmieniać się w sposób jak najbardziej poręczny dla swego użytkownika. Jeżeli pojawia się jakiś nowy element rzeczywistości, to – aby go nazwać – albo bierzemy stare słowo i zmieniamy jego znaczenie, albo tworzymy słowo nowe, albo zapożyczamy je z obcego języka.

Odnośnie „clubbingu” – kiedy byłem młody, wszystkie kawiarnie w Krakowie zamykano w okolicach 21:00 – 22:00. Były tylko dwa miejsca, gdzie można było pobawić się dłużej, lecz pod jednym wiecznie stały długie kolejki, a drugie wymagało nakładów finansowych, na które niewiele osób mogło sobie pozwolić. Dlatego „clubbing” nie miał prawa istnieć. Kiedy pojawiły się liczne kluby i związana z nimi specyficzna kultura, należało ją nazwać, stąd import wyrażenia był słusznym krokiem. Jednak natarczywa końcówka „-ing” jest tu zbędna i bardziej właściwe wydaje mi się spolszczenie wyrażenia na np. „klubować”. Jakby to ładnie brzmiało, na przykład „chodźmy sobie poklubować”. To znacznie bardziej w duchu polszczyzny.

Mamy całą masę zapożyczonych słów, które weszły w nasz system fleksyjny i są nieodzowne. Weźmy choćby „komputer”, „rynek”, „fontannę”. Nie odczuwamy już ich obcości. No ale my jesteśmy strasznymi snobami i lubimy być „cool”. Przecież „cool” to tyle co „fajny”, „równy”. Mamy słowa, które mogą świetnie określić ten stan. Słowo „cool” jest potrzebne jedynie dla społecznej korzyści – do podkreślenia niezwykłości, nowoczesności grupy, do której należymy. Przestępca powie „bardacha” zamiast „klozet”. Na tej samej zasadzie jakiś młodzian użyje słowa „cool”, a nie „fajnie” czy choćby bardziej zadomowionego w polszczyźnie „super”. To wyznacznik naszego nastroju i statusu społecznego. Co nie zmienia faktu, że „cool” jest dla mnie snobistyczne.

Inwazja zapożyczeń, które mają w polszczyźnie odpowiedniki, nie są więc w zasadzie potrzebne, może jednak dać także poważniejsze skutki…

Tutaj dotykamy rzeczy, które faktycznie wiążą się z realnymi niebezpieczeństwami dla rozwoju polszczyzny. W trakcie przesłuchań dotyczących afery Rywina, prezes Agory, Wanda Rapaczyńska, pytana jak wyglądają zebrania rady nadzorczej, zarządu firmy, odparła, że wszyscy na nich dyskutują po angielsku. Czyli kierownictwo wielkiej, polskiej spółki posługuje się w życiu zawodowym językiem angielskim, bo z jakiś powodów tak im jest wygodniej. Pewien element został wyszarpnięty z rzeczywistości obejmowanej przez język polski i znalazł się we władaniu języka angielskiego. Inny przykład: szacowny uniwersytet urządza sesję naukową, której językiem jest znowuż język angielski. Czyli jeżeli ktoś nie zna języka angielskiego, a jest autorytetem w danej dziedzinie, to nie może uczestniczyć w tej sesji?

Albo ktoś kupuje pralkę czy telewizor, a instrukcję obsługi ma w języku angielskim. Zapłacił złotówkami, jest Polakiem, dlaczego więc otacza go obcy język? Jeżeli tak dalej pójdzie, to możemy wrócić do statusu polszczyzny sprzed wieku XVI, do czasów kiedy, owszem, można było mówić po polsku, ale nie można było w tym języku spisywać dokumentów, polszczyzną nieomal nie można było posługiwać się w Kościele, a także w królewskiej kancelarii. Naturalnie jest to pewna przesada, ale można sobie wyobrazić moment, w którym wszystkie rady nadzorcze zaczną mówić wyłącznie po angielsku, wchodząc do biura dyrektora trzeba będzie zmienić język na angielski i polszczyzna przestanie być językiem uczestniczącym w rozwoju przemysłu.

Istnieją na koniec jeszcze inne przyczyny używania zapożyczeń. Np. nazywanie kierownika czy przedsiębiorcy „managerem” jest oczywiście po pierwsze skutkiem snobizmu, ale również przejawem umiędzynarodowienia naszego przemysłu. Nie zapominajmy również o tym, że człowiek lubi nadawać sobie pewną rangę, a „manager” brzmi lepiej niż „kierownik”. Słowo „kierownik” zbyt mocno pachnie PRL-em, a łatwiej jest zmienić słowo niż ludzką mentalność.

Jaki ma sens nadawanie różnym zawodom dziwnie brzmiących nazw urzędowych?

To są takie potworki urzędowe. Ich inwazja wiąże się naturalnie z dwoma wspomnianymi wyżej zjawiskami, czyli ekspansją języka angielskiego i snobizmem. Ale oprócz tego podpada pod inne: język urzędowy i poprawność polityczną. Istotą języka urzędowego jest dążenie do jak największej ścisłości oraz do uzyskania urzędowej sztuczności, swoistej szacowności, choćby to nawet brzmiało śmiesznie i było niezbyt zgodne z doświadczeniem życiowym.

Ale chyba jednak pracownik, używając innego języka, przede wszystkim dodaje sobie powagi. Kiedy jest „Coffee & Tea Manager” jest poważniejszy, niż kiedy jest „kawiarką”, znaną jeszcze z „Pana Tadeusza”. Przy tym urzędnik posługujacy się powyższą obcojęzyczną terminologią – też się dowartościowuje.

Gdyby urzędnicy cenili „Pana Tadeusza” i wartości z nim związane, to by używali słowa „kawiarka”. Ale oni cenią przede wszystkim władzę, to jest dla nich istota bycia urzędnikiem, przejawiająca się również w nazewnictwie. Ale rzecz wiąże się także z kwestią poprawności politycznej. Czyż „toalet manager” nie brzmi lepiej niż „babcia klozetowa”? „Babcia klozetowa” może wręcz obrazić! Ktoś zadaje pytanie: „Co robisz?” – „Jestem toalet managerem!” – odpowie pytany z dumnie uniesioną głową. Nie uniósłby jej tak wysoko odpowiadając, że jest babcią klozetową. Weźmy słowo „sprzątaczka”. Zastąpiono je wyrażeniem „osoba sprzątająca”, ale ono również w pewnym momencie nabrało mało godnego znaczenia. Stąd „konserwator powierzchni płaskich”. To urzędowe, bardzo ścisłe i jednocześnie nikogo nie obraża.

Nota bene w tym wypadku precyzja określenia jest nieco zbyt wąska, gdyż tworząc stanowiska typu „konserwator powierzchni płaskich”, należy jednocześnie stworzyć stanowisko „konserwatora powierzchni pofałdowanych”, a o takim już nie słyszałem.

Czy Ustawa o języku polskim może odwrócić tę inwazję językowej cudzoziemszczyzny i snobizmu?

Gdyby ta ustawa była czymś więcej niż wyrazem zainteresowania kilku osób, którym na sercu leży dobro polszczyzny, pewnie by działała. Ale ona nigdy realnie nie weszła w życie. Czy słyszała pani kiedykolwiek o grzywnie za złamanie Ustawy o ochronie języka polskiego? Gdyby tak było, oświadczenie pani Rapaczyńskiej byłoby podstawą do wszczęcia śledztwa. Naturalnie wspomniana ustawa ma sens, jednak nie jest to sens ani realny, ani prawny. To jedynie akt udowadniający, że są w Polsce ludzie, którym zależy na polszczyźnie.

Czy jednak inwazja zapożyczeń nie może usprawnić polskiej językowej komunikacji, na przykład w sferze erotyki?

Znałem kiedyś parę anglistów, którzy w łóżku rozmawiali ze sobą wyłącznie po angielsku, twierdząc, że tak im wygodniej. Rozwój słownictwa erotycznego jest chyba związany z charakterem narodowym, tradycją kulturową. Być może są nacje, które potrzebują dokładnego określenia tego, co dwoje ludzi robi ze sobą w łóżku, jednak Polacy zdaje się, że nie chcą o tym rozmawiać. Chociaż czekają nas na tym polu poważne zmiany, które zapewne wymuszą na nas każdorazowe dookreślanie swoich intencji.

Aby to wyjaśnić, podam przykład: w tej chwili w Stanach Zjednoczonych mężczyzna może zostać oskarżony o molestowanie seksualne, jeśli przepuści kobietę w drzwiach. Aby tego uniknąć, wypadałoby, aby wcześniej powiedział formułkę w stylu „przepuszczam cię ze względów czysto kurtuazyjnych, które nie mają żadnego związku z erotyką i nie podkreślam w ten sposób swojej samczej wyższości”. W Polsce ta precyzja może również stać się potrzebna. Oskarżenie o molestowanie to świetny oręż, już teraz często bywa, że drzwi sal egzaminacyjnych pozostają otwarte, aby uniknąć tego typu oskarżeń… Ale jednak istnieje również poważne podejrzenie, że my o erotyce świetnie potrafimy mówić, ale nie na forum publicznym. To sfera języka domowego, rodzinnego.

Jednak obecna też w mediach…

I dlatego zdarzają się w nich intrygujace stylistyczne kombinacje. Weźmy na przykład porady w gazetkach typu „Bravo Girl”. Są one pisane językiem romantycznym, naturalnie grafomańsko romantycznym, jednak utrzymanym w tej konwencji. Ciekawiej wyglądają porady w prasie dla dojrzałych kobiet. Tam mamy do czynienia z wybuchową mieszanką stylów językowych. Jedno zdanie może mieszać słownictwo romantyczne i lekarskie, z domieszką pewnego „luzactwa”, pewnej pozy niezależności. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: „czule liż członek swojego partnera, jeśli nie masz oporów”. Mamy tu sformułowanie medyczne – „członek”, podkreślanie niezależności czyli „partnera” i „jeśli nie masz oporów”, a do tego wszystkiego wmieszało się romantyczne „czule”.

Jeszcze ciekawiej wygląda sprawa w pismach pornograficznych. Autorzy zamieszczanych w nich opowiadań, pragnąć zarobić wierszówkę, a nie mając wiele do powiedzenia – prześcigają się w mechanicznym tworzeniu metafor, związanych np. z tytułem i fabułką opowieści. Jeżeli w tytule będzie „lekcja gry na wiolonczeli”, możemy spodziewać się przenośni typu: „pociąganie smyczkiem” czy porównań w rodzaju „jęk jak urwanej struny”.

Dlaczego erotyczne słownictwo w polszczyzny jest ubogie?

Genezy pewnych procesów należy szukać wiele wieków temu. W Polsce nie mieliśmy pieśni rycerskich i bardów, a erotyka weszła do języka literackiego stosunkowo niedawno. Erotyzm był zwykle plebejski, rubaszny, mówiło się o nim przede wszystkim w żartach. Oczywiście mamy fraszki Kochanowskiego opisujące zaloty i nieco lubieżne, ale są to fraszki, czyli gatunek z natury zabawny, lekki. Seks bywał również sielankowy – ale nigdy prawdziwie poetycki. Wykształcony Polak potrafi na milion sposobów zapewnić kobietę o swojej miłości, ale nie potrafi mówić o własnej sferze seksualnej, nie stając się rubasznym lub nie wdając w manierę lekarską.

Czy ta sytuacja się zmieni?

Z pewnością się to wykrystalizuje po pewnym czasie, ponieważ naturą języka jest jego wieczne przepoczwarzanie się i nadążanie za potrzebami jego użytkowników. Jeśli jest potrzeba codziennego mówienia o erotyce, to z pewnością samoistnie narodzi się sposób rozmowy, znajdą się odpowiednie słowa i sformułowania. Już narodziło się kilka interesujących sposobów wyrażania. Kiedyś przeczytałem takie zdanie: „bakterie, które Bóg umieścił w pochwie dla twojej ochrony”. To niezwykłe połączenie stylów teologii i nauk medycznych. Jestem przekonany, że język znajdzie sposób satysfakcjonującego kulturalnie, publicznego i codziennego mówienia o erotyce, w końcu jak nic innego potrafi się zmieniać, by odpowiadać naszym oczekiwaniom.

W gorącym politycznie okresie rządów PiS (rok 2007) zgłosiła się do mnie młoda dziennikarka, pragnąc – jak to od czasu do czasu bywa w modzie – porozmawiać ze mną na temat języka polskiego. Efektem był wywiad, który się z oczywistych względów nie ukazał. Odnalazłem go ostatnio i uznałem, że jednak warto tekst opublikować, bo pod wieloma względami wciąż jest – i długo będzie – aktualny. Ponieważ z autorką wywiadu, mimo prób, nie nawiązałem kontaktu, by być w zgodzie z autorskim prawem zachowałem tylko swoje odpowiedzi, jej pytania zastępując uwagami redakcyjnymi.

Source
bezjarzmowie albo jochlos
Comment Show discussion (5)