- Pański film uczestniczy w sekcji konkursowej festiwalu „Kino pavasaris”. Jak Pan ocenia swoje szanse na zwycięstwo?

W ogóle nie oceniam. Nie myślę o tym...

- Czy to nie jest to takie kokietowanie widza? Wszyscy mówią, że ich nie interesują nagrody, że nie po to robią filmy. Ale przecież wiadomo, że rywalizacja w tym zawodzie jest ogromna...

Nie mówiłem, że nagrody nie są ważne. Powiedziałem, że o tym nie myślę. Nagroda jest ważna. Po pierwsze, to jest docenienie filmu przez jury czy przez publiczność. Po drugie, jest z tego efekt promocyjny. Zwrócenie uwagi na film może przyłożyć się na to, że więcej osób pójdzie ten film obejrzeć. Po trzecie, jeśli są pieniądze to też pomaga żyć. Albo pozwala zainwestować w jakiś projekt. Bo ja najczęściej jak dostaję jakieś pieniądze, to zawsze inwestuję w jakiś swój projekt.

- Czytałem, że obecnie festiwale filmowe stanowią pewną alternatywą dla tradycyjnej dystrybucji kinowej. Jest ich sporo i ludzie mogą zobaczyć filmy, które nie trafiają do normalnej dystrybucji.

Tak. Są dwa obiegi. Jeden to filmy festiwalowe, które rzadko bywają w kinach. To są trudne filmy. Podejmują tematy, które nie są popularne, ale które dotykają czegoś ważnego. Jest też drugi obieg, gdzie tematy trafiają do widza. Najczęściej ich nie ma na festiwalach. Zdarza się jednak tak, że film trafia zarówno na festiwale, jak i do szerokiej publiczności...

- Do jakiej kategorii zaliczyłby Pan „Wymyk”?

Trudno mi powiedzieć. Dotychczas nie mieliśmy zbyt szerokiej dystrybucji Poza Polską, gdzie jak na trudny film frekwencja była całkiem niezła. Jest takim filmem środka. Ktoś dobrze powiedział, że ten film jak na festiwal jest za mało arthouse’owy, natomiast jak na film komercyjny za mało komercyjny.

- Pan jest przedstawiany jako reżyser szwajcarsko – polski. Kim Pan bardziej się czuje? Czy narodowość madla Pana jakieś znaczenie?

Ma. Czuję się Polakiem w 100 procentach i jestem Szwajcarem w 100 procentach. Wychodzi 200 procent. To da się połączyć. To są dwa rożne światy. Po prostu czuję się i tym, i tym. Wychowałem się w Szwajcarii, jest to dla mnie bardzo ważne środowisko, ludzie. Rodzice nadal mieszkają w Szwajcarii, odwiedzam ich w miarę często. Trochę tak jest, że Szwajcarzy prościej funkcjonują. Czasem to ułatwia życie. Jak się umawiamy to przychodzimy. Jak umawiamy się nawet ustnie, to to już jest umowa, a umowy się dotrzymuje. Są tacy precyzyjni w rzeczach codziennych. Bardzo to lubię, bo oni szanują ludzi i swój czas. Natomiast Polacy mają taką bardziej ułańską fantazję, co jest zwłaszcza przydatne kiedy się tworzy. Polacy są bardziej spontaniczni i otwarci na ludzi. To powoduje, że potrafię poznać drugiego człowieka, z którym obcuję. W Szwajcarii ten dystans jest troszeczkę większy.

- To w jakim języku Pan myśli?

Myślę w tym języku, w którym operuję. To nie dotyczy tylko Szwajcarii czy Polski. Jak pracuję w środowisku angielskim to po kilku dniach zaczynam myśleć po angielsku. Kiedy robiłem swój pierwszy film we francuskiej części Szwajcarii, a wychowałem się w niemieckiej, to po tygodniu myślałem już po francusku.

- Gdzie jest łatwiej zrobić film: w Szwajcarii czy Polsce?

Wszędzie jest trudno. Na przykładzie moich projektów trudno powiedzieć, bo z obydwoma projektami całkiem dobrze poszło mi z finansowaniem. Nie było większych problemów. Zależy od projektu. O ile w kraju jest w miarę dobry system finansowania kina to ciekawy pomysł zawsze znajdzie finansowanie.

- Dlaczego była więc tak długa przerwa między Pańskimi filmami. Pierwszy swój film pełnometrażowy „Tout un hiver sans feu” nakręcił Pan w roku 2001, a następny „Wymyk” wszedł na ekrany dopiero w roku ubiegłym?

Dlatego, że po pierwszym filmie fabularnym nie miałem przygotowanego projektu. Tak wyszło, że trzy projekty za które się brałem nie wypaliły z różnych powodów. Później przyjąłem inną strategię, aby robić więcej projektów naraz. W międzyczasie robiłem też projekty telewizyjne, które bardzo cenię.

- Nie ocenia Pan telewizji jako czegoś niższego? Coś robionego tylko dla pieniędzy?

Jest to jeden z aspektów, ale to jest mój zawód. Więc zarobek też powinien być czymś ważnym. W serialu staram się podchodzić do procesu tak samo, jak w filmie. Staram się, aby historia i postacie były wiarygodne. Aczkolwiek film fabularny jest bardziej moim żywiołem.

- Nazywają Pana uczniem Kieślowskiego, czy takie ramki nie są czymś negatywnym?

Nie zastanawiam się nad tym, to jest sprawa tych, którzy mówią i piszą. Faktycznie Kieślowski był moim wykładowcą na III roku PWSFTViT w Łodzi. Nauczył mnie kilku rzeczy. Takich namacalnych. Zacząłem spostrzegać film w kategoriach takiego warsztatu. Nauczył, że kino to przede wszystkim warsztat, a nie natchnienie. Film to jest rzemiosło. Zresztą, gdy robię rzeźbę to też jest rzemiosło. To co dał mi Kieślowski to jest pytanie: po co robię ten film? Zawsze zadaję sobie to pytanie...

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion