Na Ukrainie i na Białorusi istnieją – mocno upraszczając – po dwie wersje każdego z tych narodów: „radziecka” i „zachodnia”. Przy czym „zachodnia” wersja każdego z nich, do której Polacy kierują swój przekaz, żyje pozamykana w inteligenckich i opozycyjnych gettach.

W społeczeństwach Ukrainy i Białorusi (o ile już ktoś w ogóle zaprząta sobie takimi rzeczami głowę) zdecydowanie przeważa lekko zmodyfikowana wersja „radziecka”. A dla tych „radzieckich” Ukraińców i Białorusinów Polska nie ma prawie nic do zaoferowania.

Zwolennicy „zachodniej” wizji narodu to na Ukrainie głównie ludzie kotwiczący w tradycji habsburskiej Galicji, w której wykluł się nowoczesny ukraiński nacjonalizm. Pamiętający również, choć niezbyt chętnie, o tradycji Rzeczypospolitej (głównie z tego powodu, że była doświadczeniem innym, niż rosyjskie).

„Zachodni” Białorusi - to osoby hołdujące symbolice Wielkiego Księstwa Litewskiego i widzący Białoruś jako kontynuację WKL. Owszem, Białoruś ma wszelkie prawa do tej spuścizny i mogłaby do niej nawiązywać (tak zresztą było do czasu objęcia władzy przez Łukaszenkę) – ale tego nie robi.

Bo tak w płaszczyźnie politycznej, jak społecznej zwyciężyły „poradzieckie” wersje tych dwóch narodów, nieco tylko zmodyfikowane. Na Białorusi to lekko tylko „stuningowana” kontynuacja Białoruskiej SRR, zakładająca, że przed jej powstaniem Związku Radzieckiego nie było niczego. Na Ukrainie sprawa jest bardziej wyrafinowana – „poradziecka”. Ukraina to państwo świadome, nawiązujące do tradycji Rusi Kijowskiej, do tradycji kozackiej itp. Ignoruje jednak tradycję „zachodnich” Rzeczypospolitej i Habsburgów, a z sympatią mówi o spuściźnie ZSRR, micie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej i bliskości „zwykłych Ukraińców i Rosjan”.

„Wschodnie” wersje narodów Białorusi i Ukrainy nie tyle zwyciężyły, co nigdy nie zostały pokonane. Próba przeinstalowania Białorusi z ZSRR z powrotem w Wielkie Księstwo Litewskie skończyła się dojściem do władzy Łukaszenki, a w Pomarańczowej Rewolucji nigdy nie chodziło o tradycję „trzeciego narodu Rzeczpospolitej” ani o piękne, lecz odrealnione (w skali całej Ukrainy) habsburskie mrzonki lwowian. Nie wspominając o tym, że ładowanie się przez tych ostatnich w przestrzeń publiczną z kultem „zachodniego” UPA i niechęcią do rosyjskości – więcej wyrządzają jedności Ukrainy szkody, niż pożytku. Bo jeśli Zaporoże czy Charkowszczyzna kiedykolwiek się porządnie “zukrainizuje”, to „po kijowsku”, a nie „po lwowsku”, bo „nacjonalistycznym i antymoskalskim Bandersztatem” straszy się na wschodzie dzieci. I w efekcie Kijów na placu boju o jedność Ukrainy zostaje praktycznie sam.

Po kolejnych białoruskich parawyborach i po wyborach na Ukrainie, w których – o ile nie stanie się cud – zwycięży patia Janukowycza (bo musi), będziemy musieli przyzwyczaić się do myśli, że poradzieckie wizje obu narodów zwyciężyły w przestrzeni politycznej, i to na długo.

Więcej: „poradziecka” Ukraina zwyciężyłaby nawet wtedy, gdyby na czele opozycji stała Julia Tymoszenko, bo jej „prozachodniość” jest bardzo współczesna, nie bazująca na historii. I nie ma zbyt wiele wspólnego z prozachodniością ukraińskiego inteligenta z Hałyczyny, Ukraińca „europejskiego wzoru”, dla którego giedroyciowskie „ULB” mogłoby odwoływać się do wspólnoty w ramach dawnej Rzeczpospolitej, a nie wspólnoty radzieckiej. Bo taki galicyjski inteligent jest w przestrzeni poradzieckiej wyjątkiem. Nawet Arsenij Jaceniuk, sam z Czerniowców, zdaje sobie sprawę, że na samym „zachodnim” wyobrażeniu Ukrainy poparcia nie zbierze i wychodzi z ofertą do Ukrainy „poradzieckiej”.

Już ponad dwa lata temu Witalij Portnikow pisał, że mieszkańcy Ukrainy, Białorusi i Rosji są bardzo homogenicznym społeczeństwem, i to homogenicznym na radziecki sposób. Że mentalnościowych różnic między nimi w zasadzie nie ma. Że są, co więcej, społeczeństwem poradziecko scynizowanym, nastawionym na doraźny zysk, że nie ma tam prawie długofalowej myśli politycznej, a nasze odwoływania się do „wartości” i „tradycji” jest przyjmowane (przez opozycję też!) jak oferta pożytecznych idiotów: z gorliwym kiwnięciem głowy i wyciągnięciem ręki po kasę. To dlatego, że tego nie zrozumieliśmy tak długo nie mogliśmy pojąć dlaczego Janukowycz więzi Tymoszenko, dlaczego Łukaszenka dokonał nagłego antyzachodniego zwrotu po ostatnich wyborach prezydenckich. W obu tych sytuacjach byliśmy absolutnie zaskoczeni. Z tego powodu, że nie zdajemy sobie sprawy, kto tak naprawdę żyje w państwach naszych sąsiadów.

W gruncie rzeczy to my sami wymyśliliśmy sobie stereotypy dotyczące Białorusinów, Ukraińców i Rosjan. To my sami, przyzwyczajeni do postrzegania świata przez pryzmat Europy, ulepiliśmy z nich narody o takich cechach, jakie chcielibyśmy u nich widzieć. To my ich wymyśliliśmy. Na potrzeby „rzeczpospolitego” i „jagiellońskiego” mitu.

Na Ukrainie i Białorusi rośnie, owszem, przywiązanie do własnych państw, ale można odnieść wrażenie, że głównie dlatego, że to naturalny proces w każdym organizmie, który funkcjonuje odrębnie od innych. Nawet na Krymie ludzie pytani o stolicę w pierwszym odruchu mówią już o Kijowie, a nie o Moskwie. Podobny proces przebiegał w pokolonialnych krajach arabskich. Rośnie nawet, owszem, odruch prozachodni w społeczeństwach – ale jest to raczej odruch niezależny od polskiego „giedroyciowania”. Polska jest dla nich bowiem po prostu tylko jednym z elementów Zachodu, które wpływają na region za pomocą swojego soft power. Polsce jest miło i ciepło w ukraińskiej Hałyczynie i w kręgach białoruskiej opozycji: tam uchodzi za wzór, tam się jej zazdrości. Galicjanie i białoruscy opozycjoniści mówią po polsku, znają polską kulturę, o pierwszej Rzeczypospolitej mówią raczej dobrze. To miłe, ale na nich Ukraina i Białoruś się nie kończą. Ledwie się zaczynają.

A jaki jest w tych krajach realny polski soft power? To atrakcyjność, owszem, cywilizacyjna i kulturowa, ale chodzi o atrakcyjność Polski współczesnej, Polski – części UE, strefy Schengen, Polski rozwijających się miast, Polski, której się udało i sama stała się Zachodem. Ale nie atrakcyjność Polski wyciągającej rękę do „swoich” Ukraińców i Białorusinów – bo oni są we własnych krajach zmarginalizowani, niezależnie od tego, jak wielką (i jak zrozumiałą) sympatię do nich czujemy.

Możemy się obrażać na Janukowycza i Łukaszenkę, ale nie na narody, które ich stworzyły, bo to te narody stworzą następców doniecczyka i „baćki”. A my tych narodów nie znamy, tak samo, jak nie rozumiemy odruchów przywódców, którzy z nich wyszli. Nie znamy ich realnych potrzeb i oczekiwań od Zachodu i od Polski. Nie mamy do nich skierowanej oferty.

To piękne, że wspieramy białoruską narodową opozycję, ale nie możemy ignorować całej reszty, wrzucając ich do worka z napisem „homo sovieticus”. Obudźmy się: te „homo sovieticusy”, dla których „micha i emerytura jest ważniejsza od demokracji”, to większość Białorusinów. I Rosjan, i Ukraińców. Jeśli narody ukraiński i białoruski będą przekształcały się w obywatelskie społeczeństwa, to te „sovieticusy” będą ich bazą. A przecież „oni” mają swoją inteligencję, którą kompletnie ignorujemy, swoje elity. Kiedy ostatni raz opublikowano w polskim medium wywiad z politologiem z Naddniestrza? Z Donbasu? Z Homla? Póki co bowiem dyskurs tych „poradzieckich ludzi” jaki dociera do polskiej przestrzeni medialnej ogranicza się do jęczenia, że „za Sojuza było lepiej” i poglądu, że „NATO to wróg”. Nie próbujemy zrozumieć ich punktu widzenia tak, jakby wszystko, co w Białorusi i Ukrainie „niezachodnie” było niewartym uwagi gaworzeniem dziecka.

W jaki sposób chcemy budować relacje z krajami, których w gruncie rzeczy nie znamy? Nie wspominając już o realizacji giedroyciowskich idei, którymi kto żyw wymachuje.