Owa masa nie jest jednak ani szara, ani nieokreślona. Owszem, jest „ruska”, ale nie „rosyjska”. Na Białorusi wykształciła się bowiem całkiem silna tożsamość, tyle że nie jest ona taka, jakiej życzyłaby sobie opozycja: nie jest związana ani z Wielkim Księstwem Litewskim, ani z Rzeczpospolitą, ani nawet z Księstwem Połockim. Ta nowa (bo licząca niespełna dwadzieścia lat) tożsamość nie zrodziła się bowiem na Kostusiu Kalinowskim/Kalinauskim czy Franciszku Skarynie, ale na Aleksandrze Łukaszence i jego małej, białoruskiej stabilizacji. Pojawiła się w wyczyszczonym i odmalowanym grubą warstwą farby „Związku Radzieckim de luxe”.

Ruski nie znaczy zły

Na Białorusi zadziałał ten sam mechanizm, który obserwowaliśmy na przykład w niektórych krajach arabskich: mieszkańcy zaczęli się identyfikować z państwem, w którym żyją, z jego instytucjami, symboliką. Który z Arabów w dzisiejszym Maroku, Algierii czy Tunezji zastanawiał się przed epoką kolonialną, czy jest Marokańczykiem, Algierczykiem czy Tunezyjczykiem? Podobnie było na Białorusi.

Białorusini tym chętniej identyfikują się ze swoją rzeczywistością, im bardziej jest ona dla nich atrakcyjna. A jest. Żyją bowiem w kraju, w którym pensje i emerytury są, jakie są, ale za to są pewne. Żyją w kraju, w którym lepiej nie narzekać na władzę, ale wielu nie ma specjalnej ochoty narzekać: zachodnie standardy to dla nich abstrakcja, w Sojuzie i tak wolno było mniej, a przy wódce u sąsiada można przecież powiedzieć wszystko, co się chce. Łukaszenka to nie Stalin, a sąsiad nie doniesie. I wreszcie, żyją w kraju, który estetycznie jest „do przyjęcia”. Po dekadach radzieckiego krajobrazu, potiomkinowska Białoruś, pomalowana z wierzchu (ale jednak pomalowana), jest najlepszym i najbardziej kulturnymmiejscem, w jakim kiedykolwiek żyli.

Białorusini – ujęcie drugie

Dla Białorusinów istotne jest również poczucie przynależności do wschodniosłowiańskiej czy wręcz ruskiej wspólnoty. Tożsamość prawosławnych ruskich ludów dawniej była podobna, jak zauważał Jarosław Hrycak w wywiadzie rzece wydanym przez Wydawnictwo Krytyki Politycznej, do tożsamości arabskich krajów muzułmańskich. W obu przypadkach można było przemierzać wielkie obszary, poruszając się w ramach językowego i tożsamościowego kontinuum: dialekty zmieniały się stopniowo i nieznacznie, a wyznacznikiem tożsamości w świecie ruskim było prawosławie, tak samo jak w świecie mahometańskim był nim islam.

Teraz, w państwie Łukaszenki, Białorusini budują swoją tożsamość po raz kolejny. Ta tożsamość nazywa się „białoruską”, ale w zasadzie powinniśmy ją nazywać „neobiałoruską”, bo jej ciągłość została przerwana przez doświadczenie radzieckie. Wielu „Neobiałorusinów” przez dużą część życia czuło się ludźmi radzieckimi lub Rosjanami i dopiero teraz odkrywają własną tożsamość.

Dwa narody

Polacy nie dostrzegają tej tożsamości: „Neobiałorusini” to dla nas coś niezrozumiałego, a za jedynych „legalnych” Białorusinów uznajemy prozachodnią opozycję (która jest zresztą w swoim kraju poddawana społecznemu ostracyzmowi). Wydaje nam się, że to oni są uosobieniem białoruskiego narodu, bo idealnie odpowiadają naszemu wyobrażeniu tego, jak naród powinien wyglądać. Traktujemy ich jak „swoich”, a przez to ignorujemy istnienie pozostałych mieszkańców Białorusi, tworzących „drugi” naród białoruski – jego najliczniejszą część.

Opinie, odruchy i sposób myślenia tego „głównego narodu” są dla nas równie niezrozumiałe jak obyczaje ludów syberyjskich. Łukaszenka wywodzi się z niego i być może właśnie dlatego po wyborach w 2010 roku popełniliśmy błędy, nie potrafiąc przewidzieć represji wobec opozycji. Nie byliśmy w stanie, bo nie znamy Białorusinów, nie pytamy nigdy o zdanie politologów z Homla, nie interesują nas opinie rosyjskojęzycznych, nienależących do opozycji białoruskich intelektualistów.

Obok nas żyje naród, o którego istnieniu nie mieliśmy pojęcia. Zauważmy to.