Gazeta może mieć sprawę w sądzie i ją przegra. Mnie wywalą z roboty w niej na zbitą twarz. Wystarczy jednak że ten sam tekst wstawię do Internetu jako internauta, na swoim blogu, i już. Wszyscy mogą mi praktycznie „skoczyć”.

Kiedy pracuję w gazecie to nazywam się tak czy tak, jestem redaktorem ale też (przede wszystkim nawet) człowiekiem. To oznacza, że ponoszę konsekwencje za swoje słowa i czyny. Mogę ponieść karę ale jestem też i chroniony przez prawo. Kiedy siadam przed komputerem – człowiekiem być przestaję. Jestem – internautą i nie ponoszę odpowiedzialności. Nie jestem też chroniony. Czyli wolna amerykanka i prawo dżungli. Silniejszy w tym świecie wygrywa, a słabszy zostaje pożarty. To może internauta to, to samo co zwierzę?

Wiem, wiem. To co piszę to „zamach na wolność słowa”. I tym podobne. Nie! Jestem za wolnością słowa. Tylko może nieco inaczej ją rozumiem niż większość. Dla mnie wolność słowa to co innego niż wolność chamstwa. Wolność oszczerstwa. Wolność lżenia. Wolność opluwania. A jak sobie tak obserwuję Internet to ci którzy uprawiają te inne „wolności” właśnie uparcie starają się wmówić wszystkim, że to jest wolność słowa. I niestety wielu to „kupuje”. Jeśli w telewizji nawet lokalnej o małej oglądalności, ktoś nazwie Kowalskiego gwałcicielem, to będzie afera. Oczywiście jeśli będzie to nieprawda. Kiedy jednak to samo oskarżenie znajdzie się na blogu w Internecie – nawet jeśli przeczytają to setki tysięcy a może miliony ludzi – nic nie będzie. Będzie „wolność słowa”.

Kolejnym argumentem przeciwko ograniczeniom w Internecie jest to, że przecież siedząc we własnym domu przed własnym komputerem – mogę robić co chcę. Wszystko sobie kupiłem łącznie z dostępem do internetu więc wara wam od tego. I to mówią te same osoby które kupując drogi bilet lotniczy poddają się drobiazgowej kontroli przed lotem. Kupując samochód lecą go rejestrować, ubezpieczać i tak dalej. Wszędzie podając wiele swoich danych osobowych łącznie z adresem. No tak ale tam to chodzi o bezpieczeństwo w tym i moje. A w internecie to nie? Wielu uważa że internet nie stwarza zagrożenia ani dla korzystających czynnie – piszących ani biernie –czytających.

Nie zgadzam się. Jest wiele, coraz więcej, przykładów jak internetem można zabić. W dobie kiedy już prawie każdy ma telefon z aparatem foto i kamerą video jest to całkiem proste. Ot nagrywamy filmik czy robimy zdjęcia jak nasza koleżanka na koloniach wieczorkiem zabawia się z kolegą z klasy, gdzieś tam w krzakach.

A potem. Oczywiście! Wrzucamy to do internetu. A jak ktoś będzie zadawał niewygodne pytania to się powie że „chcieliśmy pokazać światu prawdę”. Zdarza się że główni „aktorzy” takich filmów popełniają samobójstwo. Nie wiem czy rodzice tych „aktorów” są wdzięczni „reżyserowi” za pokazanie tej „prawdy”. Przypuszczam że wątpię.

To jest przykład drastyczny ale pokazujący że wobec internetu człowiek nie jest prawem chroniony. Ma prawo do obrony swego dobrego imienia i innych dóbr osobistych. Zagwarantowany konstytucyjnie i przed każdym. Chyba trzeba zmienić ten zapis prawny bo nie przed każdym. Przed internautami – nie.

Kolejny drastyczny przykład – dziecięca pornografia. Tutaj akurat działania prawne są dość energicznie podejmowane i czasem nawet przynoszą skutki. Ci którzy robią te świństwa i umieszczają je w internecie; są czasem karani. Nawet ci którzy je tylko ściągają na tzw „twardy dysk” też ukarani mogą zostać. Najbardziej bezkarna jest najliczniejsza grupa biorąca udział w tym procederze. Grupa bez której byłby on bezsensowny. To internauci którzy „tylko” oglądają. Dziecięcą pornografię wcale nie tak łatwo odszukać. Trzeba wiedzieć na jakiej stronie jaką zupełnie niewinną ikonkę (np. z kwiatkiem) nacisnąć. Zatem oni wiedzą że oglądając biorą udział w procederze ściganym przez prawo. Niczym zatem nie różnią się od pasera który wie że kupuje coś kradzionego. Paser idzie do więzienia. Internauta idzie …na kawę do kuchni.

Jest też w obronie „wolności internetu” argument polityczny. Ten mnie najbardziej rozbawia. Chodzi o to że kiedy państwo zacznie ingerować w internet to państwa totalitarne będą miały argument dla swoich działań. Was to nie rozśmiesza? Teraz państwa demokratyczne praktycznie nie ingerują w internet a totalitarne i tak dostęp do niego ograniczają. Bo one nie potrzebują żadnych „argumentów”. Mają jeden którym im w zupełności wystarcza – są państwami totalitarnymi.

No tak – powie ktoś – tylko czy powinniśmy się stawać takimi państwami? Nie. Nie powinniśmy. Tylko że wszystko zależy od kontekstu, celu i podejmowanych działań. Czy mormon mający pięć żon jest muzułmaninem których ma tych żon także pięć?

Internet teraz można zatem porównać do samochodu kiedyś. Dawał on ludziom wolność przemieszczania się. I każdego kogo było na stać mógł sobie jechać gdzie chce i gdzie mógł. Z czasem jednak samochodu stały się coraz tańsze i coraz powszechniejsze. I wtedy okazało się że musza być regulacja bo zaczęły zabijać lub okaleczać ludzi. Wprowadzono przepisy i egzaminy z umiejętności prawidłowego prowadzenia pojazdu. Z konieczności po prostu. Moim zdaniem tak będzie z Internetem i też z konieczności.

Zresztą to przecież obserwujemy. Od pewnego czasu są podejmowane pewne regulacje Internetu. Nieudane jak dotąd. Bardzo dobrze że nieudane bo były bardzo nieprzemyślane. Bardzo źle że nieudane bo coraz bardziej tego trzeba. Pierwszym był pomysł z ACTA. Nie ma co się oszukiwać, Internet umożliwia po prostu kradzież cudzego dorobku. A to miejsca mieć nie powinno. Kradzież nie jest wolnością. Innym pomysłem grupy senatorów z USA był wymóg pisania w Internecie pod własnym imieniem i nazwiskiem. Pomysł zasadniczo dość dobry w państwie demokratycznym właściwie nie ma powodu aby były jakieś opresje dla tych którzy tylko korzystają z wolności słowa bez lżenia, kłamstwa i tego co opisałem wcześniej. Jest także aspekt w pewnym sensie etyczny.

Dlaczego niektórzy nie mówią tego co myślą kiedy wiadomo kim są. A mówią wtedy kiedy niewiadomo. Taka bardzo tania odwaga. Są jednak takie sytuacje kiedy nikt nie ma zamiaru nadużywać wolności słowa. Żyje w państwie demokratycznym. A jednak nie da się uniknąć pewnych konsekwencji jakie mogą go spotkać a których sobie nie życzy. I to wcale nie muszą być konsekwencji przykre w pospolitym rozumieniu tego słowa. Ktoś może nie chcieć aby inni wiedzieli o jego chorobie, wyznaniu czy stanie posiadania. A chce się wypowiedzieć na jeden z tych tematów. I ma do tego prawo. Dlatego ten pomysł także nie jest dobry. Niedawno w Polskiej przestrzeni internetowej zainicjowano akcję „Komentuj nie obrażaj”. Poprzedzoną badaniami. Z nich wynika że tylko 1% komentarzy uznano za obraźliwe. Moim zdaniem więcej ale faktycznie badań nie prowadziłem. Skoro tylko 1% to właściwie dlaczego ta akcja? Przecież to malutki margines. Ano dlatego że medialne przedsięwzięcia dostrzegły wreszcie że nawet ten znikomy procent; szkodzi. Szkodzi im, stwierdzam dość cynicznie. Nie dość że radykalizuje i pomnaża innych, którzy zaczynają komentować w ten sam sposób. To jeszcze zniechęca innych z tej dużej grupy. A to już przekłada się na finanse tych internetowych portali.

Akcja ta moim zdaniem także będzie nieskuteczną. Choć ją popieram. Kwestia dobrych regulacji Internetu jest jeszcze przed nami. To jednak nastąpi prędzej czy później. Nie mam co do tego wątpliwości.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (3)