Nawet jeśli stosunek obu publicystów do Litwy przypomina nieco stosunek rodziców do niesfornego dzieciaka: jeden proponuje zlać ją pasem, drugi – obsypać cukierkam.

Jak wiadomo najpierw Piotr Skwieciński, publicysta „Rzeczpospolitej”, w felietonie „Ze słabym nie liczy się nikt” doradził władzom Polski w stosunkach z Litwą „więcej ostrości, rozważenie posunięć realnych, wychodzących poza sferę dyplomatycznej symboliki; posunięć naprawdę bolesnych dla Wilna”. Po tygodniu zripostował Marcin Wojciechowski z „Gazety Wyborczej” („Czas przeprosić za bunt Żeligowskiego”) proponując nie tylko przestać zgrywać wobec Litwy „twardziela” i rozpocząć dialog, ale też przeprosić Litwinów za tzw. bunt Żeligowskiego.

Nie ulega wątpliwości, że obu polskim publicystom zależy na wyjściu z obecnej patowej sytuacji w stosunkach między Polską i Litwą. Obaj też wspominają o tym, że Litwa nie wywiązała się z przyjętych przez siebie zobowiązań i złożonych obietnic. Jednak drogę ku ich realizacji widzą całkowicie odmienną. Piotr Skwieciński proponuje jeszcze ostrzejszy kurs wobec Litwy i uważa, że „aby odegrać w polityce międzynarodowej jakąś większą rolę, trzeba być uznanym za podmiot silny”. Marcin Wojciechowski uważa, że „z Litwą trzeba rozmawiać”.

Nie ukrywam, że bliższa jest mi pozycja Wojciechowskiego, nie znam bowiem kraju, którego mieszkańcy zaczęliby lubić swoje mniejszości narodowe z powodu sankcji i gróźb dużego sąsiada, co nie znaczy, że się z nią zgadzam w 100 procentach. Wystarczy spojrzeć na obecne stosunki węgiersko-słowackie. Budapeszt wypróbował już chyba wszystkie możliwe w Unii Europejskiej środki nacisku na Bratysławę, które jednak przyniosły skutek odwrotny od zamierzonego.

Im głośniej Budapeszt upominał się o prawa węgierskiej mniejszości narodowej, tym bardziej władze słowackie te prawa okrajały. Przełom nastąpił dopiero wówczas, gdy słowaccy Węgrzy doszli do porozumienia z nową większością w słowackim parlamencie. Problem przestrzegania praw mniejszości narodowych to zawsze przede wszystkim problem wewnątrzkrajowy, problem relacji pomiędzy obywatelami tego samego państwa i tylko w ramach dialogu obywateli i władzy tego kraju może być rozwiązany. Nie inaczej jest na Litwie.

„Zresztą co mielibyśmy zrobić? Użyć siły? Zorganizować blokadę gospodarczą Litwy? Ogłosić, że nie będziemy chronić jej nieba w ramach rotacyjnych patroli myśliwców NATO nad przestrzenią powietrzną państw bałtyckich?“ — całkiem przytomnie zauważa Marcin Wojciechowski. W odpowiedzi Piotr Skwieciński w nowym felietonie „Dewaluacja zbrodni”, który ukazał się w ubiegłym tygodniu, uściśla swoją definicję bolesnych środków: „Polska i Litwa należą do Unii, a w Unii decydują się stale losy rozmaitych regulacji, które dla poszczególnych państw członkowskich – w tym dla Polski i Litwy – są korzystne albo niekorzystne.

Czy rząd Polski nie może – nieformalnie – przyjąć zasady, że we wszystkich kwestiach, na których zależy Litwie, Warszawa – o ile nie będzie to niezgodne z jej własnym interesem – zajmuje stanowisko przeciwne niż Wilno? Nie tylko w sferach, w których państwo polskie ma formalnie coś do powiedzenia. Przecież w aparacie Unii jest wielu polskich urzędników, po komisarzy włącznie. Oczywiście są to urzędnicy Unii, oczywiście nie wolno im kierować się interesem narodowym... Ale czy naprawdę wszyscy oni są immunizowani na opinię polskiego rządu i jego oczekiwania...?”.

Już od dawna ani Polska na Litwę, ani Litwa na Polskę nie spogląda przez różowe okulary „strategicznego partnerstwa”. Oba kraje prowadzą obecnie tzw. pragmatyczną politykę i popierają w unijnych instytucjach te rozwiązania, które są dla nich korzystne bez oglądania się jeden na drugiego. Każda polska decyzja jest poprzedzona zimną kalkulacją zysków i strat. Nie inaczej jest w przypadku Litwy. Czym więc postulowana przez Skwiecińskiego zmiana polskiej polityki wobec Litwy różni się od obecnego status quo? Poza tym trzeba pamiętać, że najczęściej niekorzystne dla Litwy regulacje uderzają także w Polskę i vice versa. Natomiast propozycja wywierania nacisków na urzędników Unii jest po prostu niedorzeczna. Urzędnicy unijni nie tylko muszą się kierować interesem unijnym, a nie narodowym, ale i posiadają cały szereg immunitetów, które chronią ich przed takimi naciskami. Stosowanie zaś takich nacisków nieoficjalnie, podobnie jak nieformalne blokowanie wszelkich inicjatyw korzystnych dla Litwy, w ogóle nie ma sensu. Bo cóż za znaczenie ma fakt, iż jakaś litewska inicjatywa przepadła z powodu jakichś działań Polaka czy Polski, skoro Litwa nigdy się nie dowie z jakiego powodu tak się stało?...

„Przeproszenie za awanturniczą akcję z 1920 r. gen. Żeligowskiego to szansa, by w sferze symbolicznej większy partner wyciągnął rękę do Litwy” — z kolei proponuje Marcin Wojciechowski. Gdyby w rzeczy samej takie przeprosiny załatwiłyby przynajmniej część postulatów polskiej mniejszości na Litwie – już jutro stanąłbym na kolana na wileńskim placu katedralnym i posypałbym głowę popiołem. Obawiam się jednak, że takie czy inne przeprosiny nie przyniosłyby żadnych zmian. Natychmiast znalazł by się szereg dalszych problemów historycznych, na które Polacy i Litwini mają różne poglądy, i za które w mniemaniu tych, którzy obecnie żądają przeprosin za „okupację” Wilna, Polska również powinna przeprosić: działalność AK na Wileńszczyźnie, Unia Lubelska… I po jakimś czasie wrócilibyśmy do tej samej co obecnie patowej sytuacji.

Coraz częściej i litewscy, i polscy historycy dochodzą do wniosku, iż w rzeczy samej jesienią 1920 r. zderzyły się na Wileńszczyźnie nie Polska i Litwa, tylko dwie koncepcje Litwy: starolitewska, reprezentowana przez Piłsudskiego i Żeligowskiego, i nowolitewska, reprezentowana przez liderów litewskiego odrodzenia narodowego. Była to więc w gruncie rzeczy litewska wojna domowa. Paradoksalnie w momencie, gdy i po stronie polskiej, i po stronie litewskiej dojrzewa powoli zrozumienie, jak skomplikowane motywy i emocje kierowały ludźmi w owym okresie, jak trudnych wyborów musieli dokonać, przeprosiny za Żeligowskiego oznaczałyby przekreślenie szansy na jeśli nie polsko-litewskie porozumienie, to na wspólne zrozumienie tych tragicznych wydarzeń.

Polityczne przeprosiny oznaczałyby bowiem, iż ten historyczny fakt został oceniony raz i na zawsze; na Litwie zakonserwowałyby etnocentryczną wersję narodowej historii, te wszystkie antypolskie mity, które obecnie z takim trudem próbuje obalić nowe pokolenie historyków litewskich, w Polsce stworzyłyby kolejną legendę „o zdradzie elit”. Wygrałyby na tym tylko te siły, którym polsko-litewskie porozumienie nie leży na sercu.
Tak przeprosiny, jak i pogróżki – to w obecnych realiach droga donikąd. Na jakiekolwiek naciski z zagranicy litewscy politycy i litewskie społeczeństwo zawsze reagowali alergicznie, niezależnie od tego jak sprawiedliwe są żądania.

Prezydent Litwy odmówiła przybycia do Warszawy 17 kwietnia br. na spotkanie z Bronisławem Komorowskim i szefami dwóch pozostałych krajów bałtyckich. Podobno przyczyną są naciski Warszawy w sprawie Polaków na Litwie. Decyzja irracjonalna, bo nieobecni nie mają racji, ale jednocześnie mieszcząca się w koncepcji litewskiej polityki zagranicznej, którą jeszcze latem ur. sformułował litewski minister spraw zagranicznych Audronius Ažubalis: „Niektórzy uważają, że można od nas coś uzyskać po przez różne naciski. Nie udało się to Rosji, Związku Sowieckiemu i nikomu to się nie uda. Nie potrzebujemy „starszego brata”. I ten pogląd dzisiaj podziela absolutna większość litewskich polityków.

Jeśli więc rzeczywiście ktokolwiek serio liczy na nowe otwarcie w stosunkach polsko-litewskich po jesiennych wyborach parlamentarnych, najlepiej byłoby zmienić język polsko-litewskiego dialogu. Po obu stronach. Właśnie język, a nie postulaty. Niektórzy te pojęcia nagminnie mylą.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion