Już po grudniowym losowaniu grup finałowych EURO2012 wiadomo było, że w Warszawę czeka ogromny sprawdzian. A nawet nie tyle Warszawę, co służby odpowiedzialne w tym kraju za bezpieczeństwo i strzeżenie prawa. Od kiedy tylko stało się jasne, że 12 czerwca Polska zmierzy się na murawie w Rosją, wielu zaczęło podejrzewać (a w niektórych przypadkach zapewnie mieć wizje), że przynajmniej część rywalizacji przeniesie się poza stadion.

Niestety, tak też się stało. Jak zapewne wszystkim wiadomo, już na kilka godzin przez spotkaniem, bandy zaszalikowanych (tylko cholera, dlaczego w nasze barwy narodowe?!) kretynów zaczęły robić to, do czego natura ich stworzyła: zadymę. W ruch poszły krzesełka z ogródków piwnych, okoliczne śmietniki i kamienie. Pierwsze gry podjazdowe „Polacy” przeprowadzili już w centrum, próbując zdestabilizować wygodnie rozsadzoną w kawiarniach rosyjską „obronę”.

Po pierwszych atakach zaczepnych, frontalne uderzenia rozpoczęły się w czasie przemarszu kibiców obu stron pod stadion. Most Poniatowskiego stał się areną zażartych starć pomiędzy praktycznie wszystkim stronami konfliktu. Mowa tu przede wszystkim o polskich kibolo-fanach, którzy najpierw zaczęli prowokować Rosjan, potem policję, a na końcu rozpoczęli walkę sami ze sobą.

Rosjanie, co naturalne nie pozostali dłużni i zaczęli odpierać ataki. Oberwało się zwykłym przechodniom, kibicom obu stron, a nawet dziennikarzom, którzy przecież bezczelnie starali się ich sfotografować. Co ciekawe, w relacjach niemalże z pierwszej ręki, a więc od stojących dosłownie po środku pola walki policjantów, rosyjscy kibolo-fani wcale nie byli tacy święci. Sami mieli, do pewnego stopnia, prowokować, atakować i szukać zwady. Jak widać, tępota umysłowa nie zna granic.

Co ciekawe i w pewien sposób patriotyczne, kibolo-fani nie przestali swych wysiłków wraz z gwizdkiem sędziego. Nie. Pragnąć wesprzeć naszą drużyną i przekazać im pozytywną energię, bandy kretynów w biało-czerwonych szlakich (zdejmijcie je w końcu!) zaczęły rozgrywać własne „spotkania” z ubranymi na czarno mężczyznami. Nie, nie chodzi o jakieś rasistowskie wybryki. To grupy policjantów, stojących w zwartych grupach i kordonach, stały się obiektami ataków ze strony jakże bojowo nastawionych polaków (celowo z małej litery). Polem rywalizacji nie było jednak boisko, a ścisłe centrum miasta. Zaprawieni w bojach mężczyźni, istny kwiat narodu, zaczęli z czasem przedostawać się pod bramkę drużyny policjantów, którą w tym przypadku okazała się bramka wejściowa do fanzony. Na szczęście po chwili zamieszania „czarnym” udało się opanować sytuację i zewrzeć szyki obronne, niczym reprezentacja Grecji na EURO 2004 (dla niewtajemniczonych, Grecy przez cały turniej stosowali taktykę „obrony Salaminy”, dzięki której wygrali cały turniej).

Paradoksalnie, ale tylko z początku, wczorajsze wydarzenia z centrum Warszawy, stał się okazją do wizyty rosyjskich vipów w naszym kraju. A konkretnie jednego vipa, doradcy prezydenta Putina ds. rozwoju społeczeństwa obywatelskiego i praw człowieka. Niejaki Michaił Fiedotow miał w trybie pilnym wylecieć do Polski i spotykać się w polskimi władzami w celu rozładowania napięcia. Bardzo dobry gest! Pokazuje szybkość reakcji Rosjan, a także wolę współpracy i pokojowego współżycia. Naprawdę rewelacja. Co więcej, gest ten pokazuje jak sprawnie i szybko działa rosyjska administracja, a z jakim trudem funkcjonują polskie władze, które wizytą Rosjanina były bardziej zaskoczone niż Holendrzy, kiedy Duńczycy wbili im w zeszłą sobotę gola.

Właściwie na tym można by skończyć ten nieco zaspany komentarz. Można by, gdyby autor uporczywie nie starał się doszukiwać w całej sprawie drugiego dna. Jakiego? No cóż, tu już w grę wchodzi międzynarodowa polityka oraz interesy jednego konkretnego państw. Nie, wcale nie Polski.

Zadziwiające jest jak bardzo w interesie Rosjan okazały się wczorajsze zajście. Nie, nie Rosjan-Rosjan. Chodzi mi o Rosjan zasiadających na Kremlu. Zastanówmy się z czym mieliśmy wczoraj do czynienia? Z grupami polskim kilobo-fanów, którzy siali postrach wśród zwykłych ludzi, zarówno Polaków, jak i turystów z całego świata, z zadymami, walką z policją, demolowaniem centrum miasta, próbami zakłócenie pokojowej i niezwykle żywiołowej zabawy zwykłych ludzi, etc. No, nie fajnie.

Czym powinno być dla nas EURO2012? Szansą, jedyną na milion, aby pokazać Polskę jako normalnie funkcjonujący nowoczesny kraj. Pełen ładnych miast, szybkich samochodów, wieżowców, pięknych kobiet i otwartości ducha, z jaką wita się u nas obcokrajowców. Jako miejsce, gdzie ci obcokrajowcy mogą czuć się bezpiecznie, mogą bawić się do upadłego razem z niedawno poznanymi Polakami i nie obawiać się o nic innego, niż poranny kac. Taki wizerunek Polski trzeba promować i taki obraz tego państwa miało stworzyć EURO.

Czy tak będzie? Z pewnością tak. Taki dokładnie obraz pozostanie w głowach bawiących się do białego rana Irlandczyków, czy też radujących z goli swojej reprezentacji Hiszpanów. To jednak odsetek tzw. światowej opinii publicznej, do której przemawia jedynie to, co zobaczą w mediach. A co zobaczą? To, o czym pisałem wcześniej: zakrytych szalikami zdebilałych kibolo-fanów, którzy szukają tylko okazji do demolki i wszczynania burd. Nawet między sobą. Nawet w dniu jakże ważnego, z wielu względów, dla nas meczu.

Czy taki obraze pomoże nam zrealizować cele pozytywnego PR, o jakich pisałem powyżej? Nie. Czy ktoś na tym skorzysta? Ktoś na pewno. Kto taki? No może, teoretycznie, najwięksi poszkodowani wczorajszych wydarzeń, czyli Rosjanie. Chociaż nie wiem, czy w przypadku tych zasiadających na Kremlu określenie „poszkodowani” jest adekwatne.

Ze względu na ciągłe postrzeganie przez Moskwę naszej części Europy jak swojej zadawnionej, ale wciąż wspominanej z sentymentem, strefy wpływów, niezwykle nie na rękę Rosji jest awans cywilizacyjny i polityczny regionu. Taki awans może być, np. efektem udanego międzynarodowego święta piłkarskiego, które przedstawi cały obszar lub też poszczególne państwa w niezwykle pozytywnym świetle. Będzie to bowiem oznaczało kolejny krok w drodze do ich niezależności oraz wzrostu pozycji politycznej na arenie międzynarodowej. A to już jest, z punktu widzenia Wschodu, niebezpieczne.

Jak temu przeciwdziałać? Starając się ograniczyć pozytywny PR płynący z kraju-współgospodarza EURO, a tym samym pokazać światu, że ów kraj jest w dalszym ciągu nieprzyjazny obcokrajowcom, pełen nacjonalizmu, ksenofobii oraz braku akceptacji dla tego, co odmienne. I trzeba przyznać, że to, co działo się wczoraj na ulicach Warszawy, przy odpowiednim przekazie części światowych mediów (cholera, akurat traf chciał, że tych lewicowych), mogło właśnie w ten sposób zostać zaprezentowane.

Ale jak doprowadzić do tego, aby bandy chuliganów wyległy na ulice i zaczęły robić to, na czym się tak dobrze znają? Czasami wystarczy nie robić nic i czekać, aż sprowokowani własną głupotą młodzi ludzie w szalikach wykonają swe „zadanie”. Czasami z kolei potrzebny jest lekki impuls, aby wydarzeniom takim jak przemarsz kibiców tak znienawidzonego (w oczach części społeczeństwa) państwa, nabrał odpowiedniego rytmu.

Prof. Ryszard Machnikowski z Uniwersytetu Łódzkiego w wywiadzie dla portalu stefczyk.info określił ten impuls mianem „bandyckiej prowokacji”, gdzie pewna grupa osób, nazwijmy ich członkami agentury wrogiego Polsce państwa, działającymi na terenie Warszawy, doprowadzi do szczątkowych aktów prowokacji. Szczątkowych, ale na tyle skutecznych, że wystarczą aby pobudzić do działania pełne nienawiści „do Ruskich” umysły obywateli prezentujących niziny intelektualne polskiego społeczeństwa. Wszystko czego trzeba, to jedno lub dwa spięcia. Nieopatrznie rzucona butelka, a może skuteczne nagabywanie, aby machineria socjo-techniki nabrała rozpędu i zatrzymała się dopiero za kratami aresztu, dając po drodze włodarzom pewnej twierdzy w centrum pięknego i dużego miasta na Wschód od naszego kraju narzędzia i argumenty do realizacji swej ulubionej formy polityki międzynarodowej.