Co skłoniło Pana do odwiedzenia Kaliningradu i napisania książki poświęconej miastu Kanta? 

W Kaliningradzie przed 2011 r. byłem kilkakrotnie. Pierwszy raz bodaj w 1994 r. Zobaczyłem wtedy smutne, postsowieckie miasto, gdzie jak mi się wtedy wydawało, pozostało bardzo niewiele z lat świetności dawnego Królewca. Po kilku latach postanowiłem zobaczyć co i w jakiej mierze zmieniło się w rodzinnym mieście Kanta, mając świadomość dużego boomu gospodarczego, jakie przeżyła na początku XXI wieku Rosja. Wyjazd w październiku 2011 r. miał cel sondażowy. Kiedy przyjechałem na miejsce byłem bardzo pozytywnie zdziwiony ogromnymi zmianami w Kaliningradzie. Wtedy podjąłem decyzję – trzeba, warto napisać książkę o tym miejscu, o zmianach, jakie się tu dokonują. 


Czy dla gdańszczanina, mieszkańca „Prus Zachodnich”, tematyka „wschodniopruska” to rzecz naturalna?

Dla mnie, mieszkańca Gdańska, stolicy dawnych Prus Zachodnich, osoby z historycznym wykształceniem, ogarniętym do tego od wielu lat pasją podróżowania po Wschodzie wyprawa do najbliższego „Wschodu”, a właściwie „Północy” to rzecz jak najbardziej naturalna. Bliskość dawnych Prus Wschodnich i Zachodnich, wielowiekowa rywalizacja, ale i współpraca pomiędzy Gdańskiem a Królewcem to tematy frapujące, właściwie nieopisane. Postawiłem sobie szereg pytań przed pisaniem książki: kim są dzisiaj mieszkańcy obwodu kaliningradzkiego, czy mają świadomość historyczną tych ziem, jaka jest ich mentalność w odniesieniu do Wielkiej Rosji, jak wygląda tu życie codzienne, ciekawe dla Polaków, którzy mają blisko, ale niewiele o tym wiedzą. Losy zabytków, co pozostało, jak się region rozwija, jak wygląda współpraca międzynarodowa? To tylko najważniejsze pytania. W swojej książce próbowałem znaleźć odpowiedzi na nie.
Książka „Kaliningrad bez wizy” to nie tylko reportaż z podróży, ale także praktyczny przewodnik. Na końcu każdego z rozdziałów zamieszcza Pan rekomendacje co „koniecznie trzeba zobaczyć” i co „można zobaczyć”. Gdyby rozmawiał Pan z osobą, która nie była jeszcze w „obłasti”, co by Pan polecał, co jest absolutnym „musem”? Gdzie warto się udać przede wszystkim?
Jest kilka absolutnych pewniaków, który powinny przyciągać do miasta i obwodu. Pierwszy to bursztyn. Istnieje wprawdzie spór, czy światową stolicą bursztynu jest Gdańsk czy Kaliningrad (albo bardziej zasadnie: Jantarnyj), ale można te pozornie sprzeczne interesy pogodzić. Gdańsk to centrum mistrzowskiej obróbki jantaru, obwód kaliningradzki to absolutny lider wydobycia światowego zastygłej w kamień żywicy. Wizyta w kopalni odkrywkowej w Jantarnym, w muzeach bursztynu w Kaliningradzie i dawnym Palmnicken – absolutnie niezbędne. Muzeum Światowego Oceanu to placówka muzealna i naukowa na naprawdę światowym poziomie. Sam fakt, że jej filia znajduje się w wielkim Petersburgu o czymś świadczy. Fantastyczna przygoda dla młodych i starszych, jedyna okazja, żeby wejść na pokład sowieckiej łodzi podwodnej lub odbyć choćby wirtualną podróż po światowych oceanach na statku naukowym „Witiaź”. Z dawnego Königsberga trzeba zobaczyć liczne bramy i forty, ale także bardzo ciekawą dzielnicę willową. Jest też prowincja. Zawierająca – w proporcji – niejednokrotnie o wiele więcej zabytkowych budowli niż stolica obwodu. Polecam Żeleznodorożnyj, choć bezpieczniej z przepustką, Bałtyjsk, Czerniachowsk. Fantastyczna jest Mierzeja Kurońska, wspaniałe wydmy, zapierające dech w piersiach widoki. Są też miejsca zapomniane, ciekawe historycznie jak Prawdińsk, Bagrationowsk czy dawne Hohenbruch.

W książce opisuje Pan spory o współczesną nazwę miasta. Jak wszyscy wiemy, obecny szef polskiego MSZ nie lubi używać nazwy Kaliningrad, która kojarzy się z sowieckim przywódcą Michaiłem Kalininem, podpis którego widniał na decyzji o zamordowaniu polskich oficerów w Katyniu. A Pan przywykł już do mówienia o Kaliningradzie czy dalej woli polską nazwę Królewiec – a może po prostu stary niemiecki König?

Lubię i preferuję polską nazwę Królewiec. Jednak to książka o współczesnym Kaliningradzie, nie publikacja historyczna. Niektórzy Polacy mieli o to do mnie pretensję, dlaczego używam sowieckiej nazwy. Sowiecka, tak, Kalinin – postać bardzo niedobra w historii, ale póki co miasto nazywa się Kaliningrad. Faktycznie jest coś takiego, że w miarę jak przebywałem tam dłużej nazwa z okresu ZSRS coraz mniej mi przeszkadzała. Kiedy się gdzieś mieszka człowiek przywyka do otoczenia, mniej się dziwi. Sam jestem bardzo ciekawy co dalej będzie z nazwą miasta. Piszę o tym obszernie i myślę, że jednak jakaś zmiana nastąpi.

Cytat: „Obserwując zalew książek przypominających historię Prus Wschodnich, niemieckie nazwy tutejszych miast, które pojawiają się w nazwach hoteli, pensjonatów, firm, nazwach alkoholi, można mieć wrażenie pewnej mody na Prusy (…) W powrotnej drodze do Polski w rejsowym autobusie firmy „Kenig-awto” sięgam po leżące broszury. „Königsberger Allgemeine” – głosi napisany charakterystycznym gotykiem tytuł. Dopiero poniżej cyrylicą „w Kaliningradzie”. Innym razem pisze Pan: „w sklepie monopolowym nie ma kłopotu z kupnem koniaku „staryj Königsberg”, „Insterburg” lub „Tilsit” z dopiskiem „rosyjski czteroletni”. Chciałem zapytać o kaliningradzką nostalgię za Ostpreußen. Jak silne jest to zjawisko, jak szerokie kręgi społeczne obejmuje i jakie są perspektywy tego zapatrzenia w pruską przeszłość?

Młodzi ludzie z obwodu, historycy, poszukiwacze przeszłości patrzą odmiennie na jej historię niż starsze pokolenie. Ludzi walczących o Prusy Wschodnie jest coraz mniej, ale ich dzieci sporo. To pokolenie źle reaguje na wszystko, co kojarzy się z Niemcami, z pruską przeszłością tych ziem. Młodzi inaczej. Oni są już trzecim pokoleniem, które się tu urodziło. Niewiele ich obchodzi Penza, Omsk czy Riazań, skąd pochodzą ich dziadkowie lub pradziadkowie. Nierzadko w ogóle tam nie byli. Ba, wielu młodych kaliningradczyków nie było ani razu w Moskwie lub Petersburgu. To normalne zjawisko – szukanie tożsamości, próba odpowiedzi na pytanie: skąd jestem, co tu robię, dokąd zmierzam? Opisuję to zjawisko jako „Prusy kaliningradzkie”, moim zdaniem niezwykle ciekawe.

Przypomina Pan, że odrębność „zapadników”, „tutejszych”, „patriotów Kaliningradu”, wyraża się nie tylko w aspiracjach, by żyć tak jak w Europie, ale także w odmiennych preferencjach politycznych od reszty kraju. Władimir Putin uzyskał tu najgorszy wynik w kraju oprócz stolicy. W „zonie” dochodziło także do masowych protestów społecznych przeciwko władzy. Czy „europeizacja Rosji”, jeśli w ogóle jest możliwa, zacznie się od Kaliningradu?

Gdy mówimy o europeizacji Rosji musimy pamiętać o Sankt Petersburgu, niezwykłym projekcie cara Piotra I, który się po prostu powiódł. Piotr zbudował Europę nad Newą, gdzie przyjeżdżali Europejczycy, żeby się uczyć Europy. Kaliningrad to też jednak dobre miejsce na europeizowanie Rosji. Enklawa między krajami UE, chłonni, otwarci ludzie, biznes coraz bardziej powiązany z inwestorami europejskimi – to wszystko ma znaczenie. Mały ruch graniczny to kolejny krok na tej drodze. 


Chciałem właśnie o to zapytać. W połowie wakacji zeszłego roku ruszył długo oczekiwany MRG z Kaliningradem, który objął znaczne połacie Pomorza Gdańskiego. Rosjanie przyjeżdżają do nas na zakupy, my do nich także, bo wódka i papierosy są tańsze w „obłasti”. MRG to jednak także szansa, by zwiedzić nieznane dotychczas regiony, a także bliżej się poznać. Czy dobrze wykorzystamy tę możliwość? Pańska wizyta w Żelaznodorożnym, problemy z „przepustką”, nie nastrajają optymistycznie…

Tak, zona przygraniczna to ciągle jest problem. Jednak nie „straszy” tu już pogranicznik z kałasznikowem w ręku, ale raczej sympatyczny przedstawiciel władzy, który z pewnym zakłopotaniem wypisuje mandat dla „inostrańca”. Trzeba przełamywać te przyzwyczajenia, trzeba próbować tworzyć nową rzeczywistość.


Podczas peregrynacji po „obłasti” miał Pan sporo okazji do spotkań z mniejszością polską. Poznał Pan „Wspólnotę Kultury Polskiej”, świetnie redagowane czasopismo polonijne „Głos znad Pregoły”, rodzinę Ławrynowiczów, wreszcie odwiedził Pan Czerniachowsk i Oziorsk, który zamieszkują polscy reemigranci z Kazachstanu. Jakie to były kontakty? Co Panu najbardziej utkwiło w pamięć?

Jeżdżę po Wschodzie nieprzerwanie od 1989 r., kiedy istniał jeszcze ZSRS. Odwiedziłem dwukrotnie Syberię, raz Kazachstan, Armenię, Gruzję, Mołdawię. W Rosji byłem kilkanaście razy, na Litwie, Białorusi, Ukrainie kilkadziesiąt. Wszędzie tam spotykałem Polaków. Nierzadko nie mówiących po polsku, nierzadko jedynie dumnych z pochodzenia. Wszędzie spotykałem się gościnnością, otwartością. Niezwykłe były dwa wieczory spędzone w Oziorsku, gdzie słuchałem tęsknych dumek rodem jeszcze z Ukrainy, potem wspomnień z kazachskich stepów, wreszcie opisów dnia codziennego, a na koniec planów przyszłości związanych z najmłodszym pokoleniem, które albo już wyjechało do Polski uczyć się, albo się sposobi do tego. Niezwykłe polskie losy. Związane z całym ogromnym terytorium dawnego imperium carskiego, potem sowieckiego. Wielokrotnie mówiłem do swoich rodaków z kraju – jeśli chcecie się uczyć patriotyzmu, jeźdźcie za wschodnią granicę, tam zobaczycie jaka jest cena przywiązania do języka, kultury, czy choćby obyczajów związanych z Polską. 

Jesteśmy litewskim portalem, nie mogę więc nie zapytać o Litwę. W swojej książce poświęca Pan sporo miejsca „polonicom” królewieckim, czy próbował Pan zainteresować się tzw. Litwą Pruską, która do dziś ma dla Litwinów znaczenie sentymentalne? Czy podczas wyjazdów do obłasti natrafił Pan na jakieś ślady litewskie?

Trochę zabrakło mi czasu na „lituanica”, ale mam nadzieję, że to jeszcze odrobię. W l. 90-tych byłem w Tylży (Sowiecku). W książce pojawia się nazwa Kiborty (Kibortai), jako miejsce na Litwie, gdzie przez długich 40 lat przyjeżdżali mieszkańcy obwodu, żeby w tutejszej cerkwi chrzcić swoje dzieci. Litwa jest obecna w obwodzie kaliningradzkim. Poprzez nazwy miejscowości, nazwiska, przez Litwinów tu mieszkających. Są też litewskie produkty, świetne litewskie piwo, wyroby mleczne, które można kupić nie tylko przy okazji „Dnia Śledzia”, czy targów spożywczych lub turystycznych w Kaliningradzie.

Od lat podróżuje Pan na Wschód. Zrealizował Pan dwa filmy „litewskie”: „Wilno – miasto poetów” i „Buntownik z Litwy” o S. Worotyńskim. Zapytam zatem o Pana związki z Litwą, podróże, wrażenia, przeżycia, których Pan doświadczył u naszych północno-wschodnich sąsiadów…

Litwę znam dość dobrze, prócz Wilna i Wileńszczyzny, inaczej niż większość Polaków, poznałem Kowno, Szawle, Kłajpedę, Połągę, Poniewież, Telsze, Nidę. Bardzo lubię Żmudź. Jest piękna, trochę dzika, świetni ludzie. Znam litewską część Mierzei Kurońskiej. Piękną Nidę, Juodkrantė. Za każdym razem, kiedy jestem na Litwie, staram się odwiedzać miejsca mi dotąd nieznane. Ostatnio byłem na grobie Emilii Plater w Kopciowie (Kapciametis). Piękne miejsce, szkoda, że trochę zapomniane przez Polaków. Przejechałem wtedy granicę polsko – litewską leśnym duktem. Stały tylko słupy graniczne i… nikogo. Piękne uczucie – granica jako tylko symbol, a nie bariera.

Napisałem 12 książek, gdzie sporo miejsca poświęcam Litwie np. w „Kościele w niewoli” i „Kościele odrodzonym” opisałem powojenne losy Kościoła katolickiego w b. ZSRS, osobne rozdziały poświęcając krajowi znad Niemna i Wilii. Ostatnio spisałem kilkadziesiąt świadectw ludzi ze Wschodu, w tym Litwinów i Polaków z Litwy nt. Światowego Dnia Młodych w Częstochowie w 1991 r. Było to niezwykłe spotkanie, niezwykłe przeżycie, które dla wielu ówczesnych młodych ludzi stało się przełomem w życiu. 

Czy ma Pan związki rodzinne z Kresami Północno-Wschodnimi?

Moje rodzinne korzenie sięgają Wschodu. Początki rodu to tereny między Smoleńskiem a Witebskiem. Potem Wilno, Soleczniki, w XIX w. Grodno. Na południe od Grodna są Hlebowicze, gdzie do dziś żyje kilkanaście rodzin o naszym nazwisku. A zatem atawizm. Kiedy pierwszy raz znalazłem się na Wschodzie, czułem, że coś mnie tutaj ciągnie, że czuję się tu dobrze. I tak to jest z tym Wschodem, albo się zakochasz, albo po pierwszej wizycie – stwierdzisz pierwszy i ostatni raz. Dla mnie pierwszy raz był wstępem do fantastycznej przygody, która trwa po dziś dzień. 


Podróże to nie tylko zabytki, spotkania z miejscowymi, ale także kuchnia. Na zakończenie książki pisze Pan o marynowanych pomidorach…

Lubię poznawać kraje poprzez smaki, zapachy, kolory. Takie poznawanie sensoryczne, przez dotyk, czucie, powonienie. Tego nie mogło zabraknąć w tej opowieści. Marynowane pomidory to jeden z moich ulubionych przysmaków na Wschodzie. A zatem tej historii nie mogło tutaj zabraknąć. Udało mi się wreszcie zdobyć dobry przepis i oto… w mojej piwniczce mam niezły zapas własnoręcznie wykonanych pomidorowych przetworów.

Adam Hlebowicz (ur. 1962) dziennikarz, gdańszczanin, od 2005 r. dyrektor Radia Plus w Trójmieście. Członek Rady Fundacji Pomoc Polakom na Wschodzie w Warszawie, prezes oddziału pomorskiego Stowarzyszenia Wspólnota Polska. Współzałożyciel i prezes stowarzyszenia „Sybir – Pro Memento”. Twórca idei Parady Niepodległości w Gdańsku. Autor kilkunastu książek i kilkuset artykułów prasowych poświęconych głownie Wschodowi, Kościołowi katolickiemu i Trójmiastu. Autor filmów dokumentalnych „Wilno – miasto poetów” i „Buntownik z Litwy”. W 2012 r. została opublikowana jego książka – plon całorocznych wyjazdów do Kaliningradu pt. „Kaliningrad bez wizy”, o której opowiedział PL DELFI.

Source
Wszelkie informacje opublikowane na DELFI zabrania się publikować na innych portalach internetowych, w mediach papierowych lub w inny sposób rozpowszechniać bez zgody DELFI. Jeśli zgoda DELFI zostanie uzyskana, trzeba obowiązkowo podać DELFI jako źródło.
pl.delfi.lt
Comment Show discussion (40)