Na rok 2014 zapowiedziano referenda w sprawie niepodległości dwóch europejskich regionów: Szkocji oraz Katalonii. Pierwsze będzie efektem porozumienia zawartego z Londynem, drugie z perspektywy Madrytu, jako sprzeczne z konstytucją Królestwa Hiszpanii, uznawane jest za nielegalne.

Swojej dezaprobaty wobec secesjonistycznych dążeń, popieranych już – według sondaży – przez ponad połowę mieszkańców Katalonii, nie kryją także czołowe postaci europejskiego establishmentu. José Manuel Barroso przed wyborami do regionalnego parlamentu ostrzegł zwolenników ugrupowań niepodległościowych, że ewentualna secesja jednej z siedemnastu hiszpańskich wspólnot autonomicznych automatycznie wykluczy ją z Unii Europejskiej. Bezskutecznie.

Nie wiadomo, czy Convergència i Unió, główna siła polityczna w Katalonii, gotowa jest stawiać twardo na separatystyczną kartę. Czy może też ta znana z pragmatyzmu koalicja prowadzi grę, której faktycznym celem jest poszerzenie autonomii i uzyskanie uprawnień fiskalnych. Z których korzysta już Kraj Basków, radząc sobie z kryzysem wyraźnie lepiej niż bogata Katalonia. Nie wiadomo też, czy Szkoci dadzą porwać się patriotycznym apelom Seana Connery, najbardziej rozpoznawalnej twarzy Szkockiej Partii Narodowej.

Wiadomo natomiast, że coraz trudniej będzie uciekać od odpowiedzi na pytanie o granice powstrzymywania aspiracji separatystycznych, posiadających demokratyczną legitymację. Unia Europejska, która w dobie kryzysu straciła powab ekskluzywnego klubu, staje się coraz mniej przekonująca strasząc wykluczeniem zmierzające do secesji społeczności. Niczym barman wykidajłą niesfornych klientów.

Pora zastanowić się nad rozsądną procedurą politycznego rozwodu zbuntowanych prowincji ze znienawidzonym centrum. Która z jednej strony pozwoli ograniczyć ryzyko pochopnych decyzji o rozstaniu, z drugiej zaś umożliwi pozostanie nowych państw w strukturach UE.

Katalończyków i Szkotów napędza dokładnie ta sama siła, która doprowadziła do powstania państw narodowych tworzących dziś Unię Europejską. W tym Polskę, której narodziny w 1918 roku stanowiły uwieńczenie wysiłków pokoleń separatystów, wyznających nacjonalizm rozumiany jako zasada głosząca dostosowanie podziałów politycznych do granic narodowościowych. Owa siła ma często wymiar destrukcyjny. Nieraz idzie w parze z bezrozumną pychą. Tym, którzy spełnienie marzeń upatrują w widoku swoich (i tylko swoich) flag na urzędach, w utrzymywaniu własnej armii i korpusu dyplomatycznego, warto przypomnieć słowa Denisa de Rougemont:

Proponuję, aby termin „niepodległość” zastąpić słowem „autonomia”, które ma tę przewagę, że nasuwa myśl o rządzących się samodzielnie miastach, nie wywołując skojarzeń z absolutyzmem i szaleństwami nieograniczonej suwerenności. (…) W świecie regionów przyznawajmy pierwszeństwo tej skromnej, ale realnej wolności nad upojeniem niepodległością absolutną, ale iluzoryczną, którą pyszniły się Państwa Narodowe.

Doświadczenie uczy, że zdroworozsądkowa postawa autora „Listu otwartego do Europejczyków” często stoi na przegranej pozycji w konfrontacji z namiętnościami pobudzającymi do działania emancypujące się wspólnoty. Przekonując do przewagi projektów federalistycznych i autonomicznych nad separatystycznymi, powinniśmy pamiętać, że, bez względu na skuteczność naszej perswazji, scenariusz dla Katalonii i Szkocji napisać powinni ich mieszkańcy.